sobota, 29 listopada 2014

Rozdział X

     Oliver wyciągnął rękę w moim kierunku. Domyśliłam się, że chce abyśmy się teleportowali. Nie miałam jednak pojęcia dokąd mnie zabiera, moja ciekawość zwyciężyła i chwilę później poczułam znajome uczucie towarzyszące teleportacji.
     Otworzyłam oczy. Byłam otoczona zielonymi wzgórzami i górami. Słońce przedzierało się przez białe jak śnieg chmury, które uniemożliwiały podziwianie błękitu sklepienia.
-Jesteśmy w Dolinie Glencoe - oznajmił Oliver ze swoim szkockim akcentem.
-Piękne miejsce - przytaknęłam.
-Masz ochotę wspiąć się na tamto wzgórze? - wskazał palcem na najbliższe wzniesienie. Nie było ono zbyt okazałej wysokości, tak naprawdę w obliczu otaczających nas gór, wyglądało marnie. Jednak zgodziłam się na jego propozycję i ruszyliśmy w kierunku szczytu.
-Nie wiedzieliśmy się od tygodnia - zaczęłam mówić, łapiąc z trudem oddech. Oliver zauważył moje zmęczenie i zaczął się śmiać.
-Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Bieg długodystansowy do lochów?
-Tak - uśmiechnęłam się - w końcu i tak byliśmy spóźnieni, a ja głupia udawałam, że potrafię dotrzymać ci tempa.
Popatrzył na mnie z litością i westchnął.
-Taki już twój urok - rozpięłam guzik w bluzce. Słońce grzało niemiłosiernie mocno, na moje czoło wystąpiły kropelki potu. Otarłam je nadgarstkiem. - Jak ty to robisz, że nawet będąc zmęczona, wciąż pozostajesz urocza? - Resztką sił dałam mu kuksańca w bok. Nie odważył się kolejny raz komentować mojej kondycji fizycznej.
 
     Na szczycie wzgórza przesiedzieliśmy godzinę rozmawiając o moim ojcu, szkole aurorów i drużynach quiddicha, na których zaproszenie oczekuje Wood.
-Zapraszam - podał mi znowu rękę.
-Wiesz, że ta teleportacja jest męcząca? - oznajmiłam.
-Wiem, ale obiecuję, że to już ostatnia dzisiejszego dnia.
-Skoro obiecujesz... - oplotłam moimi palcami jego dłoń. Zaczęliśmy wirować, dlatego zamknęłam oczy. Opadliśmy na ziemię, Oliver przytrzymał mnie, ponieważ straciłam równowagę.
   
     Znaleźliśmy się w ogródku. Przed nami stał jednopiętrowy dom, który wyglądał bardzo schludnie. W drewniane okiennice tonęły w ciemnofioletowych kwiatach, a zachodnia ściana pokryta była bluszczem.
-Oto skromne progi rodziny Wood - powiedział, a ja poczułam jak moja twarz zmienia powoli kolor na czerwony. - Rodzice wiedzą, że przyjdziesz - zrobiłam wielkie oczy.
-Jesteście! - na werandzie pojawiła się niska blondynka, kobieta około czterdziestoletnia. W dłoni dzierżyła ściereczkę.
-Mama nie jest czarownicą - oznajmił szeptem Oliver.
-Rose, tak? - położyła mi rękę na plecach i uśmiechnęła się serdecznie.
-Tak, miło mi panią poznać - nerwowo założyłam włosy za ucho. - Oliver nie uprzedził mnie o dzisiejszych planach, dlatego jestem trochę zaskoczona...
-Mamo, nie strasz jej - powiedział zakłopotany Wood, jednak kobieta nie zwróciła uwagi na jego słowa.
-Zjesz z nami, zrobiłam pieczonego bakłażana, Oli go uwielbia - zniknęła za progiem, zostawiając nas samych. Pokiwałam tylko głową z dezaprobatą, a on podszedł do mnie i pocałował mnie w czubek głowy. Musiałam wybaczyć. - Nakryj do stołu! - krzyknęła pani Wood do syna, Oliver wyciągnął różdżkę i machnął nią dwa razy. Stół, stojący na werandzie przykrył obrus w zielono-białą kratę, następnie przyfrunęły talerze i sztućce.
     Weszłam do środka i zajrzałam do kuchni.
-Może pani pomóc? - zapytałam nieśmiało.
-Dziękuję kochana, nie trzeba - oznajmiła ciepłym głosem. Coś huknęło i z kominka, znajdującego się w salonie wyszedł mężczyzna. Domyśliłam się, że to jego ojciec. Podszedł do swojej żony i pocałował ją w policzek na przywitanie. - Kochanie, mamy gościa - oznajmiła blondynka. Mężczyzna zmierzył mnie surowym wzrokiem.
-Witam Roy Wood - wyciągnął do mnie dłoń, którą uścisnęłam.
-Rosemary Moody-Brown - odparłam, a on zrobił zdziwioną minę.
-Jesteś krewną tego aurora? - zapytał
-Jestem jego córką - zrobił zdziwioną minę.
-Czytałem o nim ostatnio w Proroku Codziennym, podobno jest u Świętego Munga...
-Tato - przerwał mu Oliver, który znalazł się nie wiadomo skąd, obok mnie.
-Tak, Moody jest jeszcze u Świętego Munga, odwiedziłam go kilka dni temu. Czuje się już o wiele lepiej - oznajmiłam.
-Gotowe! - oznajmiła śpiewającym głosem pani Wood.

     Bakłażan przyrządzony przez Brendę - bo tak miała na imię, był wyśmienity. Atmosfera przy stoliku była dość napięta, pomimo wysiłków matki Wooda.
-Cieszę się, że w końcu Oliver poznał jakąś dziewczynę - powiedziała, znowu starając się wymusić rozmowę. - To miła odmiana, słyszeć o ulubionej koleżance mojego syna, niż o nowych taktykach gry w quidditcha.
-Dziękuję mamo - mruknął, z policzkami zalanymi czerwienią.
-Sądzę, że każdy powinien mieć swoją pasję - oznajmiłam.
-Święte słowa - przytaknął Roy, przegryzając dokładkę. - Synu, jakieś nowe wiadomości?
-Nikt się nie odezwał - odparł ze smutkiem, a ja chwyciłam jego dłoń pod stołem.
-Na pewno, ktoś w końcu się odezwie, nie mogą przecież stracić tak wartościowego gracza - skomentowałam, a on zacisnął palce na mojej dłoni.

     Popołudnie zamieniło się powoli w wieczór. Bezchmurne do tej pory niebo, przykryły ciemne chmury, zaczął wiać silny wiatr. Schroniliśmy się w domu. Pokój Olivera znajdował się na poddaszu. Było w nim ciemno, więc zapaliliśmy światło. Na ścianach wisiały plakaty drużyn quidditcha, czego się spodziewałam. Szafa była otwarta, zerknęłam do niej z ciekawością. Zauważyłam typowy dla szkotów kilt.
-Chodzisz w tym? - zapytałam z uśmiechem, kiedy Wood zamknął za sobą drzwi.
-Czasami, kiedy mama się uprze i chce ze mnie zrobić normalnego, szkota. Kiedy miałem siedem lat umówiliśmy się, że mając na sobie kilt, zapominam o moich umiejętnościach magicznych. Na początku trudno było jej się przyzwyczaić do tego, że jej syn jest czarodziejem.
-Ale przecież twój ojciec też jest...
-Tak, ale miała nadzieję, że jakimś cudem, ja nim nie będę. To dobra osoba, ale jak każdy mugol, ma pewne zastrzeżenia co do nas - oznajmił i opadł na swoje łóżko. Siedział teraz wpatrując się na mnie, oparty o ścianę. Za oknem, sklepienie rozświetliła seria piorunów. Zacisnęłam powieki, nie lubiłam tego nagłego błysku światła, towarzyszącego burzy. Usiadłam na drewnianym krześle i podkurczyłam nogi pod brodę.
-Dzielna i niesamowicie odważna Rosemary boi się burzy - oznajmił.
-Nie, nie boję się - znowu zacisnęłam powieki - no dobrze, może trochę. Ty wielu rzeczy o mnie jeszcze nie wiesz.
     Coś zastukało w okno, podskoczyłam ze strachu. Oliver zerwał się na równe nogi, to sowa. Trzymała w dziobie list. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że nie był mokry. Najwidoczniej był zaczarowany, wodoodpornymi zaklęciami. Sowa sfrunęła do środka, Wood szybko odwiązał list i zaczął czytać. Czarna sowa, zdążyła w tym czasie wylecieć w mrok, a ja zamknęłam okno i stanęłam na przeciw Olivera, czekając na jakąkolwiek informację.
-Zjednoczeni z Puddlemere zapraszają mnie do współpracy - oznajmił, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Uniósł mnie kilka centymetrów nad ziemię i okręcił w kółko.
-Wiedziałam! - niemal krzyknęłam z radości. - Z ciebie to jednak zdolny chłopak jest, zasłużyłeś na buziaka w policzek. - Cmoknęłam go, pozostawiając na policzku różowy ślad, który szybko wytarłam palcem. - Idź się pochwalić - powiedziałam - twoi rodzice na to czekają. Będą zadowoleni.
     Wrócił pięć minut później, a kiedy oznajmiłam, że powinnam już wracać, oburzył się.
-Dlaczego chcesz zepsuć mi ten wieczór, kiedy wszystko tak dobrze się toczy?
-Nie chcę - powiedziałam spokojnie. - Przecież cię kocham.

Przepraszam, że mnie nie było. Jest to odczuwalne, straciłam dwóch czytelników :( 
Ostatni tydzień minął pod gwiazdą próbnych matur, z których nie jestem zadowolona. Muszę wziąć się do roboty. 
Z rozdziału również nie jestem zadowolona, jednak dodaję, by podtrzymać akcję. 
Pozdrawiam <3

niedziela, 26 października 2014

Rozdział IX

     Krajobraz za oknem zmieniał się dynamicznie, wpatrywałam się z pewnego rodzaju nostalgią w horyzont. Stukot pociągu był regularny i jednostajny. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Siobhan, który przybrał wyższe tony. Przyjaciółka wykłócała się o coś z Ophelią. Mój wzrok powędrował teraz do ich twarzy. Z ledwo zauważalnym uśmiechem obserwowałam ich ożywioną rozmowę.
-Hej, hej - usłyszałam głos Olivera, a jego dłoń odnalazła instynktownie moją. - Nie zasypiaj.
-Nie mam takiego zamiaru - odpowiedziałam, wciskając się w wygody fotel.
-Za dużo o tym wszystkim myślisz - mówił - przecież wszyscy to widzimy, niech to zostanie w przeszłości.
     Nie było to jednak możliwe. O tym wszystkim nie można było od tak zapomnieć. Pociąg powoli wtoczył się na peron numer 9 i 3/4. Uczniowie zaczęli wychodzić z wagonów i witać się ze swoimi rodzinami, które czekały z utęsknieniem na córki, synów i starszych braci. Oparłszy się o mój kufer przystanęłam, żeby odnaleźć w tłumie Ophelię i Siobhan. Ten rok minął niesamowicie szybko, a mimo to zdołałam zżyć się z tymi dziewczynami. Miałam cichą nadzieję, że nie stracimy kontaktu.
-Rosemary Moody-Brown? - usłyszałam kobiecy głos za moimi plecami, odwróciłam się i zauważyłam postać o fioletowych włosach.
-Tak - odparłam krótko, zastanawiając się kogo mam zaszczyt poznać.
-Tonks - kobieta wyciągnęła dłoń w moim kierunku, a ja odwzajemniłam uścisk. - Twój ojciec mnie tu przysłał. Sam nie zdołał przybyć - zmierzyła mnie wzrokiem i dodała - twoja matka musi być piękną kobietą.
-Jedyne co mi mogła zaoferować to była uroda - mruknęłam pod nosem.
-Rose! Tu jesteś! - Siobhan i Ophelia rzuciły mi się na szyję. - Napisz koniecznie, nie zapomnij o nas.
-Nie zapomnę, przysięgam - zapewniłam z uśmiechem, po czym dziewczyny oddały mnie w ręce Olivera, który również mnie przytulił. - Nie mam pojęcia gdzie będę teraz mieszkać, ale jak tylko wszystko poukładam, wyślę ci wiadomość - powiedziałam mu do ucha, a on pocałował mnie w czubek głowy.

-To był twój chłopak? - zapytała Tonks, kiedy szłyśmy londyńską ulicą. - Nie chcę być wścibska...
-Chyba tak - powiedziałam szybko nieco zdezorientowana. Bałam się, że moja rozmówczyni będzie mnie ciągnąć za język, jednak zmieniła temat.
-Jesteśmy na miejscu - oznajmiła - zapraszam do środka.
Pomogła mi wynieść kufer na pierwsze piętro budynku. Stanęła przed drzwiami, na których widniała liczba dwadzieścia siedem.
-Proszę, oto twoje klucze - spojrzałam na nią badawczo, w dłoni trzymała niewielki, srebrny kluczyk.
-To moje mieszkanie?
-Ojciec o ciebie dba - skomentowała.
-Lepiej późno niż wcale - przekręciłam kluczyk w zamku i weszłam do małego mieszkania.
-Odpocznij chwilę, możesz się odświeżyć po podróży... Będę czekać u siebie. Mieszkam piętro wyżej, numer trzydziesty drugi. Musimy jechać do Świętego Munga. Obiecałam twojemu ojcu, że cię tam przyprowadzę.
-Robisz zawsze to, o co cię poprosi? - zdążyłam zapytać, zanim ugryzłam się w język.
-Twój ojciec pomógł mi, kiedy potrzebowałam pomocy, teraz spłacam swój dług - odparła, a jej włosy pociemniały. Zauważyła to, że się im przyglądam. - Jestem metamorfomagiem - oznajmiła takim tonem, jakby to było coś zupełnie normalnego, po czym zamknęła za sobą drzwi.
     Rozejrzałam się. Mieszkanie było już umeblowane. Bladoróżowe, gołe ściany błagały o zawieszenie na nich obrazu, albo chociaż plakatu. Beżowa sofa, znajdująca się w centralnym punkcie saloniku, na pierwszy rzut oka wydawała się wygodna. Dlatego opadłam na nią, pozostawiając kufer pod ścianą. Niewielki zielony blat oddzielał pokój dzienny od kuchni, która wyposażona była w białe meble, stylizowane na epokę wiktoriańską.
     Przebrałam się i kwadrans później zapukałam do drzwi Tonks, której włosy miały teraz kolor hebanowej czerni.
-Kontrolujesz to? - zapytałam.
-Moje emocje kontrolują - odpowiedziała. - Teleportacja - powiedziała szybko i złapała  mnie za rękę.

     Znalazłyśmy się w hallu Szpitala Świętego Munga. Tłum czarodziejów przemieszczał się w niekontrolowany sposób. Mnóstwo z nich dopiero co się aportowało, stawali na równe nogi i szybkim krokiem ruszali do swojego celu. Tonks ruszyła przed siebie, a ja podreptałam posłusznie za nią. Weszłyśmy do windy, która ruszyła z szarpnięciem. Kilkanaście sekund później byłyśmy już na czwartym piętrze - oddziale urazów pozaklęciowych.
-Wściekał się, że komukolwiek udało się go tak podejść - oznajmiła Tonks, kiedy szłyśmy długim korytarzem. - Jest chudy jak nigdy.
-Nie widziałam go od kilku lat - skomentowałam, a moja towarzyszka nie powiedziała już ani słowa. Skręciła bowiem do ostatnich drzwi po prawej stronie korytarza.
Sala była koloru ciemnoniebieskiego, dość ciemna. Dwa łóżka znajdowały się przy dwóch ścianach, przy każdym z nich stało krzesło i mała, drewniana komódka. Ojciec nie był zaskoczony naszym przybyciem, jego magiczne oko odbierało mu tego typu małe przyjemności, na rzecz bardziej użytecznych  właściwości przydatnych w zawodzie aurora.
-Pójdę na piąte piętro, mam ochotę na sok dyniowy - oznajmiła czarnowłosa, ponieważ mój ociec zmierzył ją wymownym spojrzeniem zdrowego oka. Sztuczne wciąż było utkwione we mnie.
-Dlaczego przyjechałaś do Londynu nie pytając ojca o zdanie? - zapytał ostrym tonem.
-Rebelia - odparłam kpiącym tonem, teraz już nawet zdrowe oko świdrowało moją osobę, dlatego pożałowałam mojej odpowiedzi. - Po tym co stało się podczas ostatniego zadania turnieju wiem już wszystko - oznajmiłam, a ojciec ciszą zachęcał mnie do mówienia. - Tam byli śmierciożercy, zapewne już to słyszałeś. Ona też tam była, pod jednym z kapturów. Jestem o tym przekonana.
Od dłuższego czasu coś złego się z nią działo. Dopiero teraz wiem co. - Moody zacisnął szczękę, tak że na jego brodzie pojawiły się bruzdy.
-Zdajesz o szkoły aurorów? - zmienił temat. - Dubledore wspominał, że zdałaś wszystkie owutemy z wyróżnieniem.
Wzruszyłam tylko ramionami i wbiłam wzrok w ziemię. Do sali wróciła Tonks.
-Nie w porę? - zapytała obojętnie, zajadając się czipsami dyniowymi.
-Zrobiłaś wszystko o co cię prosiłem?
-Oczywiście - odpowiedziała - mam ja na oku, nie musisz się o nią bać tatuśku.
-Nimfadoro Tonks, jeszcze raz nazwiesz mnie tatuśkiem, a będziesz mogła pożegnać się z marzeniami o pracy aurora - zagrzmiał ojciec, siedząc na łóżku.
-Nie nazywaj mnie tak! - wrzasnęła, a jej włosy zaczęły zmieniać kolor na czerwony.
-Zaraz - powiedziałam - masz na imię Nimfadora? - zaczęłam się śmiać. Tonks otworzyła już usta, by rozpocząć kłótnię, jednak ojciec przerwał naszą ledwo rozpoczętą konwersację.
-Twoja matka dodawała rozmaryn do każdego eliksiru. Nie miałem nic do powiedzenia. Ty też musiałaś zostać rozmarynem. Jesteście siebie warte. Wprowadzacie w moje spokojne życie starcze niepokój. Nie chcę was tu dzisiaj widzieć ani sekundę dłużej!

-Żartował - powiedziała Tonks spokojnie, kiedy wracałyśmy tym samym korytarzem.
-Powiedz mi proszę, gdzie tu jest najbliższa sowiarnia? - zapytałam.
-Mogę ci pożyczyć moją. Już dawno nigdzie nie była. Rozprostowanie skrzydeł dobrze jej zrobi. 

Oliverze, 
wiem że minęło zaledwie kilka godzin od naszego ostatniego spotkania, jednak postanowiłam skorzystać z pierwszej okazji, by do ciebie napisać. Ojciec czuje się całkiem dobrze, zapewne za kilka dni, kiedy w pełni odzyska siły, wróci do siebie. Mieszkam przy jednej z magicznych ulic. Jeśli odwiedzisz kiedyś Londyn, nie zapomnij wpaść na Kettle Street 140 mieszkania 27. Całuję,
Rose.  

     Centralny Ośrodek Kształcenia Aurorów - COKA, mieścił się na Oxford Street, jednej z najruchliwszych, londyńskich ulic. Tonks wyjaśniła mi, jak się do niego dostać. Weszłam więc w ciemną i wąską uliczkę, która znajdowała się pomiędzy barem szybkiej obsługi, a sklepem odzieżowym. Po prawej stronie zgodnie z instrukcją znalazłam drzwi. Otworzyłam je i weszłam do środka. Pomieszczenie, w którym obecnie stałam, było klaustrofobiczne. Wyjęłam więc moją różdżkę i machnęłam nią, dokładnie tak jak za pierwszym razem, kiedy to kupowałam ją u najwybitniejszego wytwórcy różdżek w Paryżu - pana Richelieu. Coś świsnęło w powietrzu. Pojawiła się przede mną ciemnoniebieska kotara, niepewnie ją osunęłam. 
     Zrobiłam krok, który rozniósł się echem po wielkim hallu, którego podłoga oraz ściany wyłożone były beżowymi kafelkami. Kobieta siedząca za biurkiem nie podniosła nawet głowy. Zapewne była przyzwyczajona do tego dźwięku i wiedziała, że osoba, która zaszczyciła ośrodek swoją osobą i tak najpierw podejdzie do niej. 
-Dzień dobry - powiedziałam pewnym siebie tonem. 
-Dzień dobry - pisnęła kobieta, nie odrywając wzroku od pergaminu, na którym pisała coś z wielką pieczołowitością. 
-Chciałabym zapisać się na najbliższy kurs - oznajmiłam spokojnie, nie zrażając się do jej postawy. Dopiero teraz zlustrowała mnie wzrokiem i położyła kawałek pergaminu.
-Wypełnić - wydała polecenie i zajęła się swoimi sprawami. 
Kilka minut później podeszłam znów do biurka i położyłam jej przed nosem moje zgłoszenie. 
-Czy to wszystko? - zapytałam, a ona wzięła do ręki kartę, po czym znowu spojrzała na mnie.
-Moody? Jesteś rodziną Alastora Moody'ego? 
-Nie, nie. To tylko zbieżność nazwisk - zapewniłam z udawaną szczerością. 
-Pani podanie będzie rozpatrzone, o tym czy zostało zaakceptowanie, otrzyma pani powiadomienie. 

     Postanowiłam, że do domu wrócę mugolskim metrem, w końcu nie spieszyło mi się nigdzie. Miałam wakacje. Słońce świeciło mi prosto w twarz, uniemożliwiając zobaczenie czegokolwiek. Wyciągnęłam klucz z kieszeni moich spodni, będąc na parterze. Wyszłam na pierwsze piętro, gotowa przekręcić klucz w zamku, jednak pod moimi drzwi zastałam Olivera. 
-Co ty tutaj robisz? - uśmiechnęłam się do niego.
-Czekam na ciebie od jakiejś godziny, żeby zabrać cię z tego miasta. 

Wiem, dzisiaj praktycznie zero akcji, ale nie chciałam po dwóch tygodniach milczenia, nadal nic nie dodawać. Wiem również, że zaniedbałam znowu Was, ale obiecuję, że kolejny weekend będzie weekendem nadrabiania moich ulubionych historii :)
Dobrej nocy :)

sobota, 11 października 2014

Rozdział VIII

     Moją głowę przepełniały pesymistyczne myśli od kilku tygodni. Na pewno nie uda mi się zaliczyć owutemów, które z roku na rok były coraz trudniejsze. Od kiedy pamiętam miałam problem z wiarą w siebie. Ludzie naokoło mówili, że jestem zdolna, wielka kariera przede mną, pójdę w ślady ojca... Broniłam się przed tym jak tylko mogłam najlepiej. Po szóstym roku nauki w Beaubaxton wszystko się zmieniło, za sprawą mojej matki. Czasami zapominałam, że ona w ogóle istnieje, że mieszka gdzieś w Paryżu i wciąż jest moją matką.
     Oprócz tych rozmyślań zastanawiała mnie wciąż nierozwiązana sprawa Harry'ego i turnieju. Ostatnie zadanie zbliżało się wielkimi krokami, a ja nie potrafiłam znaleźć rozwiązania tej łamigłówki. Moja intuicja, a podobno kobieca intuicja rzadko się myli, podpowiadała mi, że trzecie zadanie przyniesie coś naprawdę niedobrego.

    Egzaminy rozpoczęły się na tydzień przed ostatnim zadaniem. Na pierwszy ogień poszła transmutacja, po wyjściu z Wielkiej Sali poczułam niesamowitą ulgę. Jeden z pięciu egzaminów był już za mną, to tak jakbym zrzuciła z siebie jeden z pięciu obciążających mnie kamieni. Jeszcze tylko cztery. Wtorek przyniósł egzamin z zielarstwa. Nigdy nie byłam pewna moich umiejętności z tego przedmiotu, gdyż zainteresowanie właściwościami leczniczymi roślin ograniczałam do koniecznego minimum. Najbardziej zależało mi na zaliczeniu jak najlepiej obrony przed czarną magią. Nawet jeśli nie zostanę aurorem, to po uzyskaniu dobrego stopnia z obrony zawsze mogę pracować jako strażnik w Banku Gringotta. Dzięki pomocy Ophelii, eliksiry wypadły w moim wykonaniu niespodziewanie dobrze, podobnie jak zaklęcia w ostatni dzień.
     Już tylko weekend dzielił nas od finału turnieju, a tydzień od upragnionych wakacji. Czerwcowe powietrze było rześkie i miło było móc wdychać je, mając najtrudniejsze momenty już za sobą.

     Mecz quidditcha od którego zależały losy drużyny Gryfonów miał mieć miejsce w sobotę. Przez cały ten tydzień praktycznie nie rozmawiałam z Woodem. Najpierw on nie chciał mnie dekoncentrować podczas owutemów, a później ja nie chciałam zawracać mu głowy przed meczem, który był dla niego bardzo ważny. Drużyna Krukonów walczyła o puchar.
     Zajęłam już miejsce na trybunie, obok mnie siedziały Siobhan i Ophelia. Jednak kiedy pani Hooch rozpoczęła spotkanie, korzystając z tego, że wszyscy skupieni byli na oglądaniu latających zawodników, wymknęłam się i udałam do zamku, mając nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Szczególnie, że nie zauważy tego mój ojciec.
     Zamek był całkiem pusty, znalazłam się więc szybko w sali obrony przed czarną magią. Przemknęłam szybko przed rzędy stolików i stanęłam przed drzwiami do pokoju mojego ojca. Rzuciłam zaklęcie, które otworzyło drzwi bez żadnego hałasu.
     Znalazłam się w przerażająco ciemnym pokoju, cisza która tutaj panowała przerażała mnie, jednak wiedziałam, że jeśli już posunęłam się tak daleko, to muszę doprowadzić tą sprawę do końca. Rozejrzałam się wokół. Książki, kufry, walizki, pergamin... na niewielkim stoliku zauważyłam piersiówkę. Bez wahania po nią sięgnęłam, odkręciłam i powąchałam. Ten zapach był mi kompletnie nieznany, na pewno nie był to sok dyniowy, ani piwo kremowe. Schowałam ją do kieszeni, mając nadzieję, że ojciec nie zauważy jej zniknięcia. Nagle usłyszałam dziwne odgłosy, dochodziły praktycznie z każdej możliwej strony, szybko wyszłam z pokoju i dzierżąc eliksir w spoconej z nerwów dłoni, udałam się do pokoju wspólnego Gryfonów.
     Odetchnęłam z ulgą dopiero, kiedy usiadłam na łóżku i schowałam butelkę do szuflady. Godzinę później, w sypialni pojawiły się dziewczyny oznajmiając, że Gryfoni wygrali i wieczorem odbędzie się impreza. Postanowiłam, że odszukam Wooda i pogratuluję mu, a dziwną substancją, zajmę się później.
     Godzina mijała za godziną, a ja wciąż nie odważyłam się zerknąć do szuflady, by dokładniej zbadać ukradziony przedmiot. Nie miałam nawet odwagi otworzyć szuflady, by sprawdzić czy wciąż tam się znajduje. Może jakimś magicznym sposobem, eliksir zniknął, a tym samym zniknął mój dylemat.

    -Ophelio! - zawołałam, a dziewczyna odwróciła się szybko.
-Ty wciąż tutaj? - zdziwienie malowało się na jej twarzy. -  Przecież zostało pół godziny do rozpoczęcia ostatniego zadania.
-Chodź szybko - nie czekając na jej reakcję, pociągnęłam ją za rękę do dormitorium.
-Oliver? - wybałuszyła oczy na widok Wooda, siedzącego jak gdyby nigdy nic na jednym z łóżek.
-Potrzebuję twojej pomocy - oznajmiłam, po czym po raz kolejny wytłumaczyłam moje podejrzenia i teorie, po czym opowiedziałam historię zdobycia eliksiru.
-Sądzę, że to eliksir wielosokowy - mówiłam. - Wszystko się zgadza. Pamiętasz jak Snape mówił o znikających składnikach? - skinęła głową. - Zauważyłaś, że na lekcjach obrony mój rzekomy ojciec ciągle coś pije?
-To ma sens... - przyznała. - Co robimy?
-Musisz sprowadzić do lochów Snape'a - oznajmiłam.

     Piętnaście minut później wraz z Oliverem, czekaliśmy pod klasą eliksirów na Ophelię i profesora Snape'a. Nigdy nie byłam optymistką, jednak miałam nadzieję, że jedna z ulubionych uczennic, przekona zatwardziałego belfra jakąś ciekawą bajeczką.
-Co masz zamiar mu powiedzieć? - zapytał Oliver.
-Muszę go przekonać, że mam rację. Użycie odpowiednich argumentów będzie tutaj najlepszym rozwiązaniem - sama nie wierzyłam w powodzenie tego przedsięwzięcia. Nagle usłyszeliśmy kroki, ktoś schodził po krętych schodach. Nie potrafiłam ocenić czy to jedna, czy dwie osoby. Jednak kiedy chwilę później zobaczyłam wściekłą twarz Snape'a, który już otwierał usta, żeby zacząć nas ganić, zaczęłam mówić.
-Profesorze, wiem kto kradł pańskie zapasy - podniosłam dłoń, w której dzierżyłam piersiówkę. - Wiem też, że nie jako nauczyciel, nie może pochwalać pan takiego zachowania, ale ukradłam to z gabinetu mojego ojca. Według mnie to eliksir wielosokowy.
-Za mną - jego czarna peleryna zatrzepotała w powietrzu i weszliśmy do klasy. Odebrał ode mnie eliksir, po czym powąchał jego zawartość. - Pij - podał buteleczkę Ophelii. Przerażona dziewczyna wzięła głęboki wdech i upiła łyk. Napięcie, które powstało w pomieszczeniu, w chwili kiedy oczekiwaliśmy efektu działania tego eliksiru, zdawało się rozsadzać nam głowy. Zazwyczaj takie momenty wydają się trwać wieczność, tak naprawdę minutę później postać pięknej Ophelii, zamieniła się w oblicze mojego szkaradnego ojca. Poczułam dumę, moja teoria okazała się być prawdziwa.
-Za mną - syknął Snape.

     Zdziwienie na twarzy Dumbledore'a miało się nijak w porównaniu do zdziwienia, jakie pojawiło się na twarzy człowieka, który siedział sobie spokojnie, udając że jest Szalonookim, zobaczywszy jak kolejny Moody wchodzi na trybunę dla nauczycieli, a my razem z nim. Tajemnicza osoba, spróbowała wyciągnąć różdżkę, jednak profesor Snape rozbroił go, używając zaklęcia expelliarmus.
-To nie jest Alastor, ten człowiek przez ostatnie kilka miesięcy pił eliksir wielosokowy - oznajmił nauczyciel eliksirów.
-Dumbledore położył jedną dłoń na ramieniu Snape'a, drugą na ramieniu podejrzanego i zniknął.
-Kto to jest? - zapytała nas profesor McGonagall, która zaniepokojona całą sytuacją próbowała odzyskać upragnioną kontrolę nad tą sprawą.
-Ophelia - oznajmiłam.
-Siadaj, dziecko - zwróciła się do postaci Moody'ego, w której ukryta była drobna dziewczyna. - Jeszcze chwila i odzyskasz swoją skórę.

     Wraz z Oliverem, zeszłam z trybuny.
 -Miałaś racę.
-Tak, ale czuję, że to jeszcze nie jest koniec. Wiesz, że do przygotowania eliksiru wielosokowego potrzebne są włosy osoby, w którą chcesz się zamienić? - Wood założył ręce na piesi.
-To znaczy, że musi mieć styczność z twoim ojcem.
-Nigdy nie miałam z nim dobrych relacji, ale to jednak mój ojciec, sam rozumiesz. Styczność? On musi go gdzieś przetrzymywać. Przecież mój staruszek w życiu nie pozwoliłby na taką akcję. Owszem, jest Szalonooki, ale na pewno nie głupi.
-Wszystko będzie dobrze... - chciał mówić dalej, jednak ugryzł się w język, kiedy zrozumiał, że takie pocieszanie nie ma większego sensu.

      Następnie wszystko potoczyło się tak szybko, że z trudnością łapałam oddech. Snape wrócił i powiedział, że znaleźli mojego prawdziwego ojca, który cały czas był uwięziony w skrzyni. Nie chciałam sobie nawet tego wyobrażać, będąc uczepiona Olivera i szybując w powietrzu nad labiryntem. Mogłoby się to skończyć fatalnie, biorąc pod uwagę moją nieumiejętność latania i utrzymania równowagi. Wypatrywaliśmy pucharu, który czekał na zawodników, ukryty gdzieś w ślepym zaułku. Snape nie chciał nam powiedzieć, kim była osoba podająca się za Alastora. Powiedział tylko o tym, że puchar to świstoklik, przenoszący zawodnika w miejsce, gdzie czeka już na niego Voldemort. Moim zadaniem było odnaleźć ten świstoklik, zanim zrobią to zawodnicy. Feur się poddała, to nas pocieszało. Ale gdzieś w labiryncie pozostała trójka zawodników.
-Oliver, zejdź niżej - powiedziałam mu do ucha, dzierżąc wciąż w dłoni moją różdżkę, tak na wszelki wypadek.
-Rose, nie wiem czy to jest dobry pomysł - skomentował, jednak ja nic nie odpowiedziałam, ponieważ po lewej stronie zauważyłam coś, co iluminowało błękitnym światłem. 
-Skręć tam - wskazałam końcem różdżki kierunek. - To tutaj - oznajmiłam, kiedy znaleźliśmy się nad pucharem.
-Co robisz? - zapytał Wood, kiedy zaczęłam wiercić się na miotle.
-Schodzę na dół -  odparłam, a kiedy zauważyłam że patrzy na mnie niepewnie, pocałowałam go delikatnie. - Wszystko będzie dobrze... o cholera! - na dole coś się poruszyło. Dwie postacie biegły równocześnie w kierunku pucharu. Nie mogłam zrobić nic innego, było na to już za późno. Skoczyłam prosto na puchar, w odpowiednim momencie. Chwilę później wirowałam w powietrzu, razem z Diggorym i Potterem.

     Znalazłam się na bagnistym terenie, otaczała mnie mgła i szare, kamienne nagrobki. Nie byłam w stanie dostrzec ani Harry'ego, ani Cedrika. Usłyszałam jednak krzyk Pottera, zaczęłam przedzierać się w kierunku, usłyszanego dźwięku. Zarys trzech sylwetek majaczył, zdawało się, że gdzieś w oddali. Jedna z nich - gruba i niska, nie należała na pewno do znanych mi ludzi. Kilka kolejnych kroków upewniło mnie o słuszności moich przekonań. Nieznajomy wyciągnął już różdżkę w kierunku Cedrika.
-Expelliarmus! - krzyknęłam, a kawałek drewna przyfrunął do mnie z ciemności. - Drętwota! - czerwony promień światła wystrzelił z mojej różdżki i ugodził mężczyznę w pierś. Podbiegłam do Cedrika. - Harry! Musimy się stąd wynosić! - wrzasnęłam, jednak wokół Pottera zgromadziło się już mnóstwo osób w czarnych kapturach.
-Uciekajcie! - usłyszałam tylko jego krzyk, a może to była tylko moja podświadomość. Chwyciłam Diggory'ego za rekę i teleportowałam nas do Hogsmeade. Upadliśmy na kamienny bruk z ogromnym impetem. Moją prawą rękę przeszył ogromny ból. Podniosłam się jednak na równe nogi i podeszłam do Puchona.
-Cedrik, wszystko gra? - zapytałam, a on przytaknął tylko ruchem głowy. Chyba był w szoku. - Chodź, musimy wrócić do Hogwartu.

     Droga zajęła nam dwa razy więcej czasu niż zwykle. Brak mojego skupienia spowodował, że proces teleportacji był bardzo gwałtowny. Cedrik utykał na jedną nogę z powodu zadania w labiryncie, a na drugą, z powodu upadku, który nastąpił w Hogsmead.
-Jeszcze tylko kawałek - mówiłam, kiedy przystawał, by odpocząć. Chłopak nie mówił jednak nic. Dlatego ja też, przestałam go dopingować. Mój umysł zajęły myśli o Harrym. Nie miałam pojęcia co się z nim teraz dzieje, nie powinnam go była tam zostawiać samego. Jeśli on umrze, nie wybaczę sobie tego nigdy w życiu. Dlaczego tam nie zostałam, tylko uciekłam, jak zwykły tchórz? Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na to pytanie, które wracało do mnie jak bumerang.
     Wchodząc na teren zamku, poczułam się bezpiecznie. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, które pozwalało mi myśleć, że nic złego nie jest w stanie się już przytrafić. Weszliśmy na arenę. Kibice opuścili już trybuny. Zapewne z powodu takiego zarządzenia dyrektora. Jednak kilka osób wciąż było tam obecnych. Zauważyłam Siobhan, Ophelię i Olivera. Ten ostatni podbiegł do mnie, a ja rzuciłam mu się w objęcia, po czym zaczęłam płakać w jego koszulkę.
-Szz... - uciszał mnie. - Wszystko już jest dobrze.
-Co z Potterem? - pisnęłam.
-Jest w skrzydle szpitalnym. Wrócił parę minut temu, nie wiedział co dzieje się z wami. Powiedział, że Voldemort wrócił. - Oznajmił Wood, a ja przytuliłam go jeszcze mocniej.

Wybaczcie mi proszę, moją nieobecność. Jednak sprawdzian za sprawdzianem ciągną się jak dzień za dniem. Mogłam rozbić ten rozdział na dwa krótsze, jednak mam już pomysł na dalszą część opowiadania, dlatego mknę szybko przez akcję.
Ostatnio zarejestrowałam się na stronie Pottermore. Ku mojemu zaskoczeniu, po rzetelnym wypełnieniu testu, nieomylna Tiara Przydziału przydzieliła mnie do Slytherinu ;(  Przemówił przeze mnie wewnętrzny Ślizgon :O
Mam wielką nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się szybciej, ale niczego nie obiecuję.
Pozdrawiam wszystkich, którzy jeszcze o mnie nie zapomnieli i wciąż tutaj są <3

poniedziałek, 8 września 2014

Rozdział VII

Dwudziestego czwartego lutego nad jeziorem odbyło się drugie zadanie turnieju. Pomimo tego, że tym razem zabrakło ognia i wielkich śmiercionośnych smoków, emocje były równie wielkie. Szczególnie dlatego, że Harry Potter awansował z ostatniego miejsca, na drugie.
Przed rozpoczęciem zadania, Potter włożył do ust zielonobrązową rzecz. Wydawało mi się, że jest to roślina, jednak nie miałam stuprocentowej pewności. Dlatego po treningu quidditcha, który odbywał się w poniedziałek czekałam cierpliwie na Harry'ego. Chciałam z nim o tym porozmawiać. Drużyna po morderczych wysiłkach, które odbywały się w powietrzu, wylądowała w końcu bezpiecznie na ziemi. Podeszłam więc szybko do Szukającego.
-Cześć, możemy porozmawiać? - zapytałam, spoglądając ukradkiem na Olivera, który wraz z bliźniakami starał się zamknąć piłki w odpowiednich kufrach. Potter spojrzał na mnie niepewnie, więc dodałam - to zajmie tylko chwilę.
-No dobrze, o czym? - zapytał i razem ruszyliśmy w stronę zamku.
-Wiem, że moje pytanie można zaliczyć do wścibskich, ale chciałabym wiedzieć czego użyłeś w drugim zadaniu? - powiedziałam jednym tchem, a mój rozmówca przełożył swoją miotłę do drugiej ręki.
-Dlaczego cię to interesuje?
-Zacznijmy od początku. Ktoś wrzucił za ciebie kartkę z twoim imieniem i nazwiskiem do czary ognia - oznajmiłam, a on przytaknął. - Pierwsze zadanie przeszedłeś bez najmniejszego problemu, było zwyczajnie proste - spojrzał na mnie, jak na wariatkę - można je było wykonać na kilkanaście różnych sposobów. Wybrałeś oczywiście ten, który ci najbardziej odpowiadał. Drugie zadanie wymagało wcześniejszego przygotowania. Zapewne sądzisz, że osoba, która cię zgłosiła do turnieju jest twoim wrogiem i zrobiła to tylko dlatego, by ciebie zabić. To, że jest twoim wrogiem, nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale według mnie, ta osoba doskonale zna każdy twój ruch. Ciągle cię obserwuje.
-Skrzeloziele - oznajmił, kiedy byliśmy już przy kamiennym kręgu. - Tego użyłem w drugim zadaniu -spojrzałam na niego pytająco. - Dostałem je godzinę przed zadaniem od skrzata pracującego w Hogwarcie, ma na imię Zgredek. Znam go dobrze, to na pewno nie on.
-Skrzat? - zdziwiłam się. - Skąd skrzat domowy posiada informacje o roślinach wodnych?
-Co do pierwszego zadania - zaczął znowu Harry - pomógł mi z nim Hagrid. Zaprowadził mnie do smoków - przerwał na chwilę. - Głupio mi się przyznać, ale pomysł z miotłą nie był mój, tylko twojego ojca.
-Mój ojciec ci pomaga? - zatrzymałam się na środku mostu otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. Mróz szczypał moje policzki, a wiatr targał brązowe włosy, unosząc je we wszystkie strony.
-No wiesz, nie jest taki straszny, na jakiego wygląda... - zaczął się usprawiedliwiać Harry.
-Dziękuję, że mi o tym wszystkim powiedziałeś - powiedziałam, gdy byliśmy już na wybrukowanym dziedzińcu.
Usiadłam na fontannie i zaczęłam analizować wszystko w mojej głowie. Wyciągnęłam z kieszeni mojego płaszcza czapkę i naciągnęłam ją na głowę. Luty już miał się ku końcowi, jednak mróz nie chciał odpuścić. Ta sprawa coraz bardziej mi się nie podoba. Skrzat, mój ojciec, Hagrid. W tej układance żaden element do siebie nie pasuje. Muszę porozmawiać z tym skrzatem, od tego powinnam zacząć, tylko jak do niego dotrzeć...
Moje rozważania przerwał Wood, który właśnie pojawił się na dziedzińcu, wciąż dzierżąc miotłę w dłoni.
-Jak tam rozmowa? - zapytał, kiedy już znalazł się tuż obok mnie.
-Co wiesz o skrzatach w Hogwarcie? - odpowiedziałam pytaniem, a on uniósł brwi, jak to miał w zwyczaju, kiedy się dziwił.

Oliver podpowiedział mi, że powinnam odszukać Hermionę Granger, która mogłaby pomóc mi skontaktować się ze skrzatem. Jeszcze tego samego dnia, stanęłam przed Gryfonką w bibliotece.
-Dlaczego chcesz z nim porozmawiać? - zaplotła ręce na piersi i wbiła we mnie ostre spojrzenie.
-Jesteś bystrą dziewczyną więc mam nadzieję, że mnie zrozumiesz - oznajmiłam i oparłam się o jedną z półek. - Nie wiem czy wiesz, ale Harry w drugim zadaniu użył skrzeloziela - zaczęłam szeptać, a Hermiona uniosła jedną brew ku górze. - Mówił ci może skąd je wziął? Przecież skrzeloziela nie rosną na trawie wokół szkoły - nie otrzymałam odpowiedzi, więc kontynuowałam. - Dostał je od skrzata o imieniu Zgredek - ściszyłam mój głos jeszcze bardziej. - Nie zastanawiało cię, skąd tak niewykształcona, prowizoryczna istota wiedziała o zastosowaniu skrzeloziela?
-No dobrze - zaakcentowała każdą głoskę - pomogę ci. Ale skrzaty to nie są prowizoryczne istoty! - Dodała wyraźnie oburzona.

Pogłaskawszy gruszkę na obrazie, weszłyśmy do kuchni, po której krzątało się mnóstwo skrzatów.
-Przepraszam - pisnęła moja towarzyszka, schylając się do jednego z nich - mógłbyś przyprowadzić tutaj Zgredka? - wystraszone stworzenie spojrzało na nią wielkimi oczyma i nic nie powiedziawszy zniknęło w tłumie.
-Jesteś pewna, że on zrozumiał o co ci chodziło? - zapytałam.
-Oczywiście! One nie są głupie, walczę o ich prawa - oznajmiła, a ja prychnęłam. Hermiona rzuciła mi nienawistne spojrzenie, jednak na szczęście przez nami pojawił się jakiś skrzat, który zapobiegł naszej kłótni.
-Hermiona Granger przyszła tutaj? Do Zgredka?
-Tak Zgredku - odpowiedziała łagodnym głosem - właściwie, moja koleżanka chciała z tobą porozmawiać...
-Właśnie - wtrąciłam - mam do ciebie jedno pytanie, możesz mi bardzo pomóc. Skąd wiedziałeś jakie właściwości posiada skrzeloziele? - skrzat wytrzeszczył zielone oczy jeszcze bardziej, chwycił chochlę i zaczął uderzać nią w swoją głowę. Patrzyłam na tą sytuację z politowaniem, natomiast Hermiona starała się go uspokoić.
-Zgredku, Zgredku! Po prostu powiedz co wiesz - namawiała stworzenie.
-Zgredek... nie... chciał....
-Nie zrobiłeś nic złego, to dobrze, że pomogłeś Harry'emu - zapewniłam go. Przestał wywijać chochlą, jednak wciąż trzymał ją w dłoni. - Muszę wiedzieć.
-Zgredek usłyszał rozmowę... - chochla znów świsnęła w powietrzu.
-Kto rozmawiał? - zapytałam, wyraźnie zniecierpliwionym tonem.
-Sir Moody i profesor McGonagall - skrzat spuścił wzrok. - Zgredek chciał dobrze, więc poszedł do magazynu profesora Snape'a, znalazł skrzeloziele i zaniósł sir Potterowi.
Ta odpowiedź mnie zszokowała. Po raz kolejny mój ojciec angażował się w sprawę Pottera, pomimo tego, że robił to w sposób pośredni. Wyraźnie chciał to ukryć. Nie mogłam pojąć po co się w to wtrącał.
-Czy wcześniej również kradłeś inne składniki z magazynu Snape'a? - zadałam pytanie zbyt ostrym tonem. Zgredek wpadł w istną histerię.
-Nigdy! Zgredek nigdy! - właśnie w tym momencie postanowiłam ewakuować się z kuchni, pozostawiając Hermionę, która starała się za wszelką cenę uspokoić skrzata.

Tydzień mijał za tygodniem, siódmoklasiści przygotowywali się do owutemów. Początek kwietnia był niezwykle pogodny i wiosenny. Na niebie nie było ani jednej chmury. Dlatego wraz z Ophelią uczyłyśmy się najpierw eliksirów, a następnie obrony przed czarną magią, siedząc na błoniach.
-Nie możesz dodać kamienia księżycowego do eliksiru słodkiego snu. Ostatni składnik to dwie krople śluzu gumochłona - pouczyła mnie, a ja opadłam na trawę, zakrywając sobie twarz pergaminem. - Przecież to proste - dodała cicho.
-Oczywiście że proste, dla ciebie, moja droga - mówiłam, jednak moją wypowiedź zagłuszał papier. - Możemy teraz porozmawiać o metodach przeciwdziałania czarnej magii, jakie stosowało ministerstwo przed rokiem tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym piątym?
-Nie, dzięki - odparła wyraźnie rozbawiona. - Ja już pójdę - usłyszałam, więc zdjęłam pergamin i spojrzałam na nią. - Nie będę wam przeszkadzać - szepnęła puszczając do mnie oczko. Oparłam się na łokciach i spojrzałam za siebie.
-Cześć dziewczyny - powiedział Oliver - już idziesz? - zwrócił się do Ophelii.
-Tak, obiecałam Siobhan, że sprawdzę jej wypracowanie dla Snape'a - skłamała, a kiedy znalazła się już za plecami Wooda, puściła do mnie oczko.
-Woodie, jak tam trening? - zapytałam.
-Wspaniale - opadł na trawę - wprowadziłem nowe taktyki, które być może ułatwią nam wygranie kolejnego meczu... Nie będę ci tym zawracać głowy - dodał szybko.
-Możesz mówić, lubię kiedy opowiadasz mi o quidditchu - uśmiechnęłam się, a on spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Dlaczego tak na mnie patrzysz? - wyszczerzyłam zęby.
-Powinnaś się uczyć, żeby zdać owutemy, a nie słuchać o quidditchu - skwitował ostro.
-Nawet mój ojciec tak nie zrzędzi - mruknęłam.
-Przepraszam - odparł i skradł mi całusa.

Przepraszam, że rozdział ukazuje się tak późno, ale naprawdę nie miałam czasu. Od pierwszego dnia w szkole zostałam wciągnięta w wir zajęć i nie potrafiłam z niego uciec. Będzie coraz gorzej, ta przeklęta matura, to słowo które towarzyszy mi codziennie od 2 września. Powtarzam sobie wciąż, że będzie dobrze, jednak mój wrodzony pesymizm nie jest sojusznikiem w tej walce. 

Tak czy inaczej, rozdziały będę publikować co tydzień, lub co dwa tygodnie. Na Wasze blogi, będę starała się zaglądać na bieżąco jednak jeśli się na nich nie pojawię, poproszę o przypomnienie, że pojawił się nowy rozdział pod najnowszym postem u mnie ;] 

Pozdrawiam i życzę Wam pełnego radości i owocnego roku szkolnego ;p

piątek, 22 sierpnia 2014

Rozdział VI

     Kiedy weszłam do skrzydła szpitalnego zastałam tam całą drużynę Gryffindoru, skupioną nad jednym z łóżek. Reszta posłań była wolna, nie posiadała dzisiejszej nocy lokatorów. Pani Pomfrey dostrzegłszy jeszcze jednego przybyłego gościa westchnęła głośno i uniosła wzrok ku niebu. Podeszłam bliżej zgromadzonych. Byli wciąż ubrani w stroje sportowe, a niektórzy z nich dzierżyli w dłoniach miotły. Zrobili mi miejsce, tak że mogłam dostrzec nieprzytomnego Olivera z fioletowymi sińcami i zadrapaniami na twarzy.
-Wciąż tak leży - powiedziała cicho Katie Bell nie odrywając od niego wzroku.
-Pielęgniarka coś mówiła? - zapytałam spoglądając na bliźniaków.
-Tylko tyle, że to chwilę potrwa - oznajmił jeden z nich.
-To moja wina, powinienem był zauważyć tego tłuczka - dodał drugi.
-Daj spokój, Fred - pocieszyła go Angelina - przecież nie masz oczu dookoła głowy, poza tym ten deszcz...
-Na dzisiaj dosyć - powiedziała stanowczym głosem pani Pomfrey. - On potrzebuje spokoju i ciszy, wasze rozmowy tylko mu przeszkadzają.
Odsunęłam się, przepuszczając drużynę do wyjścia, a pielęgniarkę do Wooda. Podstawiła mu pod nos niewielki pojemniczek wypełniony brązową mazią.
-Mogę zostać jeszcze chwilę? - zapytałam najmilszym głosem, jaki mogłam z siebie wykrzesać. - Nie będę przeszkadzać pani w pracy - zapewniłam szybko. - Mam pozwolenie nauczyciela.
-Tak, pani ojciec zdążył mnie już o tym poinformować - mruknęła niechętnie, po czym dodała krótko - godzina.
     Kolejnego dnia, podczas śniadania niechętnie jadłam maślanego rogalika, kiedy dosiadła się do mnie Ophelia, a po chwili dołączyła cała reszta dziewczyn.
-Co tam u Wooda? - zapytała mistrzyni eliksirów.
-Od wczoraj jest ciągle nieprzytomny, pani Pomfrey wygoniła mnie o jedenastej, a dzisiaj jeszcze tam nie byłam - odparłam pijąc mleko waniliowe.
-Hej, Rose - Siobhan pochyliła się nad stolikiem, ja zrobiłam to samo. - Katie Bell jest wściekła - wyszeptała.
-Raczej zazdrosna - dodała Ophelia, podsłuchując naszą tajemniczą rozmowę. - Od dawna podkochuje się w Woodzie.
-On jednak nigdy jej nie zauważał, a kiedy jednak ją dostrzegał, to nie w kategorii dziewczyny, a zawodnika, jednego z wielu. Biedaczka - skwitowała Siobhan.
-Nie wiedziałam - wyszeptałam.
-Nie przejmuj się - powiedziała Ophelia kładąc mi rękę na ramieniu - niepotrzebnie ci to powiedziałyśmy, ale jak wiadomo Siobhan ma długi język.
-Dziękuję, że mi powiedziałyście - odpowiedziałam, po czym udałyśmy się na lekcję obrony przed czarną magią. Ojciec opowiadał o urokach, a ja nie potrafiłam się skupić. Czekałam na przerwę, by udać się do skrzydła szpitalnego.
     W drodze do Wooda, wyobrażałam sobie jak leży tam przeglądając po raz kolejny książkę Quidditch przez wieki, a kiedy już znajduję się przy jego łóżku, odrywa wzrok od stronic i jego niebieskie oczy spoglądają na mnie, a posiniaczoną twarz zdobi uśmiech. Wszelkie wyobrażenia zniknęły w eterze, kiedy weszłam do skrzydła szpitalnego i zorientowałam się, że Oliver wciąż nie odzyskał przytomności. Szkolna pielęgniarka w dalszym ciągu podtykała mu pod nos brązową, gęstą ciecz, która najwyraźniej nie przynosiła oczekiwanych efektów.
-Poppy - usłyszałam sędziwy głos dyrektora, odwróciłam się, jednak Dumbledore stał już obok mnie, przy łóżku Wooda - moja droga, powiedz mi co z nim?
-Od wczoraj staram się wybudzić go za pomocą oparów, jednak nie przynosi to rezultatów - odpowiedziała łagodnie pielęgniarka.
-Rosemary - zwrócił się teraz do mnie, pomimo tego, że wcześniej zdawał się mnie nie zauważać - sądzę, że powinnaś coś zjeść.
-Dobrze - odparłam niechętnie, spojrzałam na Olivera i powoli odeszłam. Zatrzymałam się tuż za drzwiami, skąd byłam w stanie usłyszeć głos dyrektora.
-Przykro mi to mówić, ale jeśli nic się nie zmieni, będziemy zmuszeni odesłać go do Świętego Munga - powiedział po chwili, a ja ze łzami w oczach i dłonią przyciśniętą do ust pobiegłam na transmutację.

    Do wieczora nic się nie zmieniło, dlatego w nocy nie mogłam spać. Zasnęłam nad ranem i obudziłam się jako pierwsza, a ponieważ nie byłam głodna, pobiegłam do skrzydła szpitalnego. Chciałam upewnić się czy Oliver wciąż tam jest, a kiedy już miałam tą pewność, usiadłam na skraju jego łóżka i dokładnie wtedy na jego twarzy pojawił się grymas i powoli otworzył oczy.
-Oliver? - zapytałam. - Słyszysz mnie?
-Panna Moody-Brown - usłyszałam odpowiedź, która sprawiła, że mimowolnie uśmiech zagościł na mojej twarzy.

     Bal Bożonarodzeniowy zaprzątał głowy wszystkich od dłuższego czasu. Poszukiwania partnera pochłaniały każdą dziewczynę w Hogwarcie. Oliver spędził jeszcze kilka dni pod obserwacją pani Pomfrey, jednak jego charakter nie pozwolił mu usiedzieć długo na miejscu, więc gdy tylko wyszedł ze skrzyła szpitalnego wznowił treningi.
    Podczas jednego z nich siedziałam na trybunach, ponieważ Wood mnie o to poprosił. Płatki śniegu opadały niechętnie na ziemię, niektóre z nich zaczepiały się o moje włosy. Oliver znów przemieszczał się zwinnie pomiędzy pętlami, wrzeszczał na zawodników, udzielając im rad. W głębi serca dziękowałam, że ja nie muszę trenować quidditcha.
     Kiedy trening dobiegł końca, drużyna wylądowała na ziemi i była zmuszona wysłuchać podsumowania przygotowanego przez kapitana. Wood znów wsiadł na miotłę, podczas gdy reszta zawodników skierowała się do zamku, podleciał do mnie i wyciągnął dłoń.
-Nie latałam od kilku lat - oznajmiłam z uśmiechem.
-No dalej, nie narzekaj, wskakuj.
Uczepiłam się pleców Olivera, a on natychmiast ruszył przed siebie, przebijając się przez powietrze wypełnione śniegiem. Zatrzymał się dopiero nad jeziorem, zwinnie obrócił się w moją stronę, chwycił mnie za dłonie, ponieważ zauważył moją niepewność.
-Spokojnie - powiedział - rozumiem, że perspektywa kąpieli w tej lodowatej wodzie do ciebie nie przemawia, ale naprawdę nie masz powodu do zmartwień. Jest tylko jeden powód, dla którego cię tutaj sprowadziłem. Panno Moody-Brown, czy nie zechciałaby pani udać się ze mną na bal?
-Panie Wood, zrobię to z wielką chęcią.

     Przy wejściu do Wielkiej Sali stanęła gigantyczna, pięknie przyozdobiona choinka. Wyglądała wspaniale, podobnie jak uczniowie w dniu balu. Dziewczyny wystroiły się w różnokolorowe suknie, a chłopcy wyglądali bardzo gustownie w odświętnych szatach wyjściowych.
     Zeszliśmy w szóstkę zatłoczonymi schodami. Siobhan w towarzystwie Benjamina z Beauxbatons, Ophelia z Krunkonem - Michaelem oraz ja i Wood, a ponieważ Wielka Sala była już otwarta, to od razu weszliśmy do środka. Ściany przybrały srebrny odcień, gdyż zostały magicznie oszronione. Zajęliśmy jeden z cudownie przyozdobionych śnieżnobiałym obrusem stołów, na którego środku stał szklany wazon wypełniony fioletowymi kwiatami. Nad naszymi głowami zwisało mnóstwo sopli lodowych, a zaczarowane niebo wypełnione było płatkami śniegu.
-Jak tu pięknie - szepnęłam, oglądając wszystko dookoła bardzo dokładnie. Chwilę później do Wielkiej Sali wkroczyli reprezentanci szkół, dlatego musieliśmy wstać, a pomieszczenie wypełniły gromkie brawa. Na stołach pojawiło się pierwsze danie uroczystej kolacji, która była nieziemsko pyszna, dopiero w następnej kolejności reprezentanci, zgodnie z tradycją, musieli rozpocząć bal uroczystym walcem.
-Fatalne Jędze! - usłyszałam pisk Siobhan nad uchem. - Uwielbiam ten zespół!
Przyjaciółka pociągnęła mnie za nadgarstek na środek parkietu, nie musiałyśmy czekać długo, kiedy reszta do nas dołączyła. Wcześniej trudno było mi wyobrazić sobie Olivera w eleganckim stroju, tańczącego jakikolwiek taniec. Dopiero, kiedy zaczęliśmy razem tańczyć uświadomiłam sobie jak bardzo się pomyliłam.
-Jak się czujesz? - zapytałam, podczas jednego z wolnych tańców, a on spojrzał na mnie zdziwiony.
-Dobrze. Takie wypadki się zdarzają, bywało ze mną gorzej - odpowiedział wzruszając ramionami.
-Taki wypadek ma już się nigdy nie powtórzyć - powiedziałam z uśmiechem, grożąc mu palcem wskazującym. 
-Zrobię co w mojej mocy - odparł, przyciągając mnie do siebie, w rezultacie czego przytuliłam go tak mocno, jak tylko zdołałam.


Rozdział wyjątkowo długi i romantyczny, za co przepraszam, jednak po obejrzeniu filmu "Cashback", w którym główną rolę gra Sean Biggerstaff (widoczny na zdjęciu powyżej), nie mogłam się oprzeć ;]
Chciałam Wam podziękować za wszystkie komentarze i obserwacje ; )
Zarys całej fabuły tego opowiadania mam już w głowie, obecnie próbuję je posklejać, aby tworzyły jedną całość ; )

Wakacje się kończą o,O przecież to tragedia.

piątek, 15 sierpnia 2014

Rozdział V

     W dniu pierwszego zadania lekcje zostały odwołane. Od rana emocje wszystkich podnosiły się powoli, jednak dopiero kiedy zasiedliśmy na trybunach osiągnęły apogeum. Razem z dziewczynami zajęłam najwyższe miejsca, z których widok na arenę był rewelacyjny. Plotki głosiły, że pierwsze zadanie turnieju będzie miało związek ze smokami. Więc kiedy kilkunastu mężczyzn wprowadziło szwedzkiego smoka krótkopyskiego, wszystko stało się jasne. Jako pierwszy zadanie wykonywał Cedrik. Machinalnie spojrzałam na przypinkę, którą wciąż nosiłam przypiętą do szaty. Po kilkunastu minutach zmagań, Diggory zdobył złote jajo. Podobnie było w przypadku Fleur i Kruma.
     Harry, który jako ostatni pojawił się na polu bitwy wywołał wrzawę okrzyków na naszej trybunie, która w dziewięćdziesięciu procentach zajmowana była przez Gryfonów. Smok, które wprowadzono specjalnie dla Pottera, wydawał się być bardziej agresywny niż jego poprzednicy. Jednak Harry bardzo sprytnie przywołał swoją miotłę. Latał wokół łba smoka, irytując tym samym ziejącego ogniem potwora. Na szczęście zawsze w porę umykał przed strumieniami ognia. W rezultacie zdobył złote jajo najszybciej.
 
     Trzymając sok dyniowy w ręce i zajadając się ciasteczkami, zastanawiałam się czy aby nie za dużo tych imprez. Najpierw ta z okazji wygrania meczu, a teraz kolejna z tytułu zdobycia złotego jaja przez Harry'ego. Prym w imprezowaniu jak zwykle wiedli wysocy i rudzi bliźniacy Weasley. Wraz z Siobhan i Ophelią rozsiadłyśmy się na sofie.
-Hej, to ty jesteś Rosemary? - usłyszałam niepewny głos za sobą, odwróciłam się i zauważyłam Harry'ego Pottera, dzierżącego złote jajo w dłoniach. Zerwałam się na równe nogi.
-Tak, a ty to jak mniemam Harry, gratuluję wygranej - uścisnęłam mu rękę, a czarnowłosy uśmiechnął się od ucha do ucha.
-Chciałem ci podziękować za te sabotowane plakietki, Wood powiedział, że to twoja robota... - mówił zmieszany.
-Nie ma sprawy, wygrywając udowodniłeś swoją przewagę nad resztą. Umiejętności to podstawa - odparłam. - Hej! Ty rzeczywiście pachniesz cynamonem! - pochyliłam się nad jego szatą.
-Tak, Hermiona trochę ją zaczarowała, żeby zniwelować smoczy odór - oznajmił trochę ciszej.
-Harry! - wrzasnął ktoś w tłumie.
-Idź, świętuj dalej - uśmiechnęłam się, zrobiłam krok w tył i bezmyślnie, nie oglądając się opadłam na moje miejsce, tuż obok Siobhan, które okazało się być już zajęte. Z szybkością błyskawicy wstałam, nerwowo poprawiając przy tym włosy. Usłyszałam chichot Ophelii, a chwilę później diabelski śmiech Siobhan. Na moim miejscu siedział Oliver. - Sacrébleu, Wood! - pisnęłam w języku francuskim. Obróciłam się do nich plecami, czując że moje policzki znów oblewają się rumieńcem, wiedziałam że gdyby on to zauważył, nie omieszkałby rzucić jakimś komentarzem.
-Panie Wood! - oznajmiłam, odwracają się po chwili z wielkim impetem i mierząc w niego palcem wskazującym. - Dlaczego pan mnie prześladuje?
-Ja? Panią? Skądże! - Odparł z uśmiechem przyklejonym do twarzy. - To pani, panno Moody-Brown, nie patrzy gdzie siada - zerknęłam zmieszana w stronę dziewczyn, które z ciekawością przysłuchiwały się naszej wymianie zdań.
-Chodź - syknęłam na Wooda i zaczęłam kierować się w kierunku wyjścia z Pokoju Wspólnego. Z trudem przeciskałam się przez tłum. Nie obróciłam się, aby sprawdzić czy Oliver idzie za mną, wiedziałam że to robi. Zatrzymałam się dopiero, kiedy znalazłam się na pustym korytarzu siódmego piętra. - Co to miało być?! - zapytałam szeptem, który i tak wydawał się być za głośny, echo tego korytarza przyprawiało mnie o dreszcze.
-To tylko żart, przecież wiesz - odpowiedział.
-Wiem, ale ja się z niego nie śmiałam - spojrzał na mnie swoimi niebieskimi oczami, które przybrały w tym ciemnym korytarzu odcień szarości. Jednak kiedy zbliżył się do mnie, ich prawdziwy, intensywnie niebieski odcień znów wziął górę. - Wood? - zaczęłam, jednak nie pozwolił mi dokończyć, zamknął moje usta pocałunkiem. Nogi mi zmiękły, dlatego przywarłam do zimnej ściany, próbując złapać oddech.
-Nie chcę wam przerywać tej sielanki, ale to chyba nie pora na amory - usłyszeliśmy za nami głos. Teraz Oliver też stał przy ścianie. Byliśmy od nie wiadomo jak dawna obserwowani przez magiczne oko mojego ojca, który właśnie dyżurował na tym korytarzu. Alastor wciąż wpatrywał się w nas z drwiącym uśmiechem na ustach. Byłam tą sytuacją okropnie zażenowana, bałam się pomyśleć co czuje Wood. - Wracajcie do Pokoju Wspólnego... a na pana, panie Wood będę miał oko - wskazał na swoje przerażające, szklane ślepie.
Szybko znaleźliśmy się znów w tłocznym pokoju wspólnym. Spojrzałam niepewnie na Olivera, który z rękami w kieszeniach wpatrywał się we mnie.
-Tatuś cię pilnuje - powiedział z uśmiechem, za co dostał ode mnie kuksańca w bok.

     Pierwszego dnia grudnia spadł śnieg i przykrył wszystko, co stało mu na drodze. Podwójne eliksiry minęły zaskakująco szybko, pewnie dlatego, że nie była to lekcja teoretyczna, a praktyczna. Kiedy już po sobie posprzątaliśmy i mieliśmy wyjść Snape zatrzasnął nam drzwi przed nosem.
-Powinniście wiedzieć, że nielegalne ważenie eliksirów jest w Hogwarcie karane wydaleniem ze szkoły - oznajmił jadowitym tonem, uczniowie wymienili między sobą spojrzenia. - Jeśli więc kogoś przyłapię, to może być pewny, że gorzko tego pożałuje.
Konsternacja ogarnęła nas wszystkich, jednak nie mieliśmy pojęcia po co Snape mówił o ważeniu eliksirów.
-Ktoś kradnie jego zapasy - oznajmiła Ophelia podczas przerwy na lunch. - Słyszałam, że giną składniki potrzebne do uwarzenia eliksiru wielosokowego.

     Kilka dni później śnieg stopniał i zaczął padać deszcz. W dzień meczu ze Slytherinem lał się z nieba strumieniami. Wood obawiał się, że odwołają dzisiejsze spotkanie, jednak Dumbledor i pani Hooch wyrazili zgodę na przeprowadzenie meczu. Pomimo niesprzyjających warunków atmosferycznych trybuny były zapełnione. Każdy spodziewał się zaciekłego i agresywnego pojedynku, jednak koszmarna widoczność uniemożliwiała jego śledzenie. Łapanie znicza było dzisiaj praktycznie niewykonalne, dlatego pojedynek mógł trwać bardzo długo. Spoglądałam często w stronę pętli, próbując dostrzec Olivera. Czasami mi się to udawało, dostrzegałam jednak tylko rozmazany kształt jego postaci unoszący się w powietrzu.
     Minuta mijała za kolejną minutą, przemarzłam i przemokłam do ostatniej suchej nitki. Wielu kibiców się poddało i wróciło do zamku, by tam przy kominku grać w szachy czarodziejów. Siobhan, pomimo tego, że wszystkie dziewczyny wybrały suchy zamek, została ze mną. Byłam jej za to wdzięczna. Nie miałam pojęcia, jak komentujący spotkanie Lee Jordan był w stanie mieć pod kontrolą zdobywane przez obie drużyny punkty, jednak gdyby nie on, nikt nie wiedziałby, co dzieje się w powietrzu.
     W pewnej chwili, usłyszeliśmy gwizdek pani Hooch, oznajmiający przerwanie meczu. Wszyscy, których byłam w stanie dostrzec zatrzymali się i czekali w powietrzu na wznowienie gry. To mogło oznaczać tylko jedno, coś się stało. Mój wzrok powędrował w stronę Wooda, przed jego pętlami nikogo nie zobaczyłam.
-Coś mu się stało - powiedziałam spanikowana do Siobhan.
-Skąd wiesz, że to o niego chodzi? - zapytała, jednak komentarz Lee rozwiał wszelkie wątpliwości.
-Oliver Wood oberwał tłuczkiem! Cieszcie się, że tego nie widzicie! Wood wisi na pętli, jest chyba nieprzytomny! Gryffindor pozostaje bez obrońcy, wynik 60 : 50 dla Slytherinu! 
Nie myśląc o niczym, zaczęłam schodzić z trybun.
-Rose, chodźmy do zamku - Siobhan mnie dogoniła - i tak mu teraz nie możesz pomóc. Przebierzesz się i odwiedzisz go w skrzydle szpitalnym później!

     Wyszłam na korytarz i zaczęłam kierować się w stronę skrzydła szpitalnego. Moje włosy były już prawie suche, mecz skończył się godzinę temu. Na czwartym piętrze natknęłam się na mojego ojca.
-Dokąd? - mruknął z niechęcią.
-Muszę go odwiedzić w skrzydle szpitalnym - odpowiedziałam.
-No tak, ten twój przyjaciel... Oberwał mocno na dzisiejszym meczu. Wciąż leży tam nieprzytomny.
-Mogę tam zostać trochę dłużej niż przewiduje regulamin? - zapytałam, kiedy już miałam odchodzić. Ojciec w odpowiedzi uniósł kciuk do góry.
-Zostań tam ile będziesz chciała - powiedział, a kiedy mnie mijał poczułam wyraźny i bardzo charakterystyczny zapach skórki boomslanga. Odwróciłam się szybko wdychając odór boomslang, popatrzyłam na ojca podejrzliwie i podziękowałam za zgodę.

Dzisiaj otrzymałam bransoletkę, którą zamówiłam jakiś czas temu, muszę się nią pochwalić. Czyż nie jest piękna? *-*




Na początku chciałabym Wam podziękować za wszystkie komentarze pozostawione pod poprzednim rozdziałem. To dodaje mi pewności, że warto pisać :) Postanowiłam przyspieszyć trochę akcję, rok szkolny się zbliża, a ja jestem wciąż w Hogwarcie ;]
Ostatnio słucham ciągle ścieżek dźwiękowych z Więźnia Azkabanu i Księcia Półkrwi. Dzisiaj, a właściwie już wczoraj słuchałam kilka razy pod rząd Double Trouble, pewnie wszyscy kojarzycie ten utwór ;] 
Pozdrawiam <3

czwartek, 7 sierpnia 2014

Rozdział IV

Od początku profesor Snape zdawał się być nieprzyjemny. Pierwsze wrażenie jest podobno najważniejsze, a ja nie wypadłam zbyt dobrze. Wszyscy mnie przed nim ostrzegali, jednak ja nie chciałam oceniać go po pozorach. Trzeba przyznać, że jego mroczny wygląd wzbudzał nieprzyjemną aurę, którą potęgował specyficzny zapach i mrok panujący w lochach. Ostatnio z dnia na dzień zadał nam wypracowanie na dwie rolki pergaminu o właściwościach asfodelusa. Żaden Gryfon uczęszczający do ostatniej klasy nie pojawił się w ten dzień na kolacji. Rozproszyliśmy się po całym zamku, jedni byli w bibliotece, inni w pokoju wspólnym i tworzyliśmy niesamowicie zajmujące wywody poświęcone asfodelusowi. Na całe szczęście Ophelia udzielała mi wskazówek, odwdzięczając się tym samym za pomoc w obronie przed czarną magią.

Listopadowe dni były ponure, a wieczory długie. Wszyscy oczekiwali pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego z niecierpliwością. Uczniowie podzielili się na zwolenników Cedrica, było ich zdecydowanie więcej niż zwolenników drugiego reprezentanta Hogwartu - Harry'ego. Ci pierwsi przygotowali kilka tuzinów plakietek, które głosiły obrażające hasła w stronę Pottera. Pewnego ranka, kiedy zeszłam do Wielkiej Sali na śniadanie, w przejściu zaczepiła mnie grupka Puchonów.
-Nie masz jeszcze plakietki? Kibicuj Cedrikowi! - zachęcał wysoki blondyn i wręczył mi plakietkę z napisem "Potter cuchnie".
-Jasne, mogę wziąć jeszcze kilka dla moich znajomych? - zapytałam niewinnie, a oni podarowali mi dodatkowo pięć przypinek. Podeszłam do stolika Gryfonów, ułożyłam je wszystkie obok siebie. Miałam plan, który pragnęłam zrealizować - rzuciłam na nie zaklęcie zwiększenia ilości, a chwilę później machałam jak szalona różdżką zmieniając napisy.
-Ty to masz pomysły - skomentowała Siobhan patrząc na mnie z niedowierzaniem.
-To nie jest wina tego nieszczęśnika Pottera. Jestem tego pewna. Sama widziałaś Weasleyów, linia wieku spisywała się znakomicie - naszej rozmowie zaczęli przysłuchiwać się inni Gryfoni. - Według mnie ktoś tutaj miesza. Potter nie jest przecież zwykłym uczniem, kłopoty wiszą w powietrzu. Chcecie? - zapytałam wyciągając w kierunku Felicii gotową plakietkę i szczerząc się od ucha do ucha. - Ten cały pomysł z odznakami jest tak dziecinny, to tak jakby Diggory bał się konkurencji. Szkoda mi Harry'ego. Praktycznie wszyscy spiskują za jego plecami.
-Te przypinki to oczywiście pomysł Ślizgonów- oznajmiła Angelina Johnson przypinając sobie odznakę.
Powielałam plakietki jeszcze kilka razy, sama przyczepiłam sobie do szaty jedną z nich. Główny napis brzmiał: "Kibicuję komu chcę", po chwili jednak znikał, a na jego miejsce litery układały się w "Potter pachnie cynamonem". Miałam również wersję z wanilią, lawendą, imbirem, pomarańczą i goździkami. Jadłam właśnie omlet z syropem klonowym i obserwowałam jak ludzie przypinają do swoich szat sabotowane plakietki.
-Nieźle kombinujesz - usłyszałam komplement od jednego z rudych bliźniaków.
-Prawie tak dobrze jak my - dodał drugi i mrugnął do mnie porozumiewawczo, a ja zaśmiałam się pod nosem. Mnóstwo młodszych uczniów również podchodziło do nas, by zdobyć odznakę promującą Harry'ego.
-Hermiona! Parvati! - zawołała Katie Bell. Dziewczyny uśmiechnęły się na widok plakietek
-Świetny pomysł - skomentowała blondynka, przypinając sobie wersję z pomarańczą.
-To był pomysł Rose - odpadła Katie, a ja pomachałam do dziewczyn.

Po skończonych lekcjach wszyscy ruszyli do Hogsmeade. Czekałam na Olivera przy fontannie na dziedzińcu. Oczywiście nie mógł odpuścić treningu, dlatego wyszliśmy jako jedni z ostatnich. Szliśmy już tak dłuższą chwilę, wybrukowaną ścieżką. Owinęłam się szczelnie szalem, jednak mimo to było mi okropnie zimno.
-Dlaczego teleportacja jest tutaj zabroniona - powiedziałam szczękając zębami.
-W twojej poprzedniej szkole można było używać teleportacji?
-W Beauxbatons można było się teleportować praktycznie wszędzie, oprócz pokojów zajmowanych przez nauczycieli - odparłam przyciskając rękami płaszcz do ciała. - Daleko jeszcze?
-Nie - Wood zaprzeczył ruchem głowy - pięć minut i będziemy na miejscu.
Wioska była naprawdę niewielka, wydawać by się mogło, że uczniowie Hogwartu rozniosą ją w drobny mak. Jednak solidne, kamienne mury odpierały wszelakie ataki z zewnątrz. Za moją namową, weszliśmy do Miodowego Królestwa. Od razu udałam się do działu z wyrobami czekoladowymi. Oglądaliśmy tam czekoladowe znicze, imitujące piłki do quidditcha. Zakupiłam jednak tylko kilka nadziewanych pralinek, po czym wyszliśmy z zatłoczonego sklepu. Zaczęło właśnie padać, kiedy usiedliśmy przy jednym z ostatnich wolnych stolików w pubie Pod Trzema Miotłami. Na całe szczęście nasze miejsce znajdowało się blisko kominka, tak że jego ciepło ogrzewało moje plecy. Chwilę później, kiedy dostaliśmy już nasze kremowe piwa, było mi tak gorąco, że zdjęłam płaszcz i szal.
-Kiedy następny mecz? - zapytałam.
-W drugą sobotę grudnia - odparł Oliver - to będzie ciężki pojedynek ze Slytherinem.
-Moja poprzednia szkoła nie propagowała sportu, nie mieliśmy szkolnych rozgrywek quidditcha.
Wood popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Upiłam łyk piwa i rozejrzałam się dookoła. W najciemniejszym kącie pubu zauważyłam mojego ojca. - Super - skomentowałam szeptem.
-Co jest?
-Tam jest mój ojciec - mruknęłam niechętnie. - To jego oko widzi wszystko.
-Przecież nie robimy nic złego. Siedzimy i pijemy piwo kremowe - uśmiechnął się, ukazując rząd białych zębów. - No, chyba że się mnie wstydzisz - dałam mu kuksańca w bok za to stwierdzenie i rzuciłam mu karcące spojrzenie.
-Lepiej powiedz czym chcesz się zajmować po szkole?
-Tak trudno odgadnąć? - zapytał z uśmiechem.
-No tak, quidditch. Przewidywalny jesteś - odpowiedziałam.
-Ty niby nie jesteś? - zapytał. - Wiadomo, że będziesz się nadal uczyć, żeby zostać aurorem.
Westchnęłam i wypiłam łapczywie końcówkę mojego trunku.
-Nie jestem do końca tego pewna.
-Masz do tego predyspozycje, jak nikt inny. Cała klasa powinna się od ciebie uczyć. O! Zaczerwieniłaś się - zauważył Oliver, a ja dotknęłam swoich rozpalonych policzków. - A więc to tak reagujesz na komplementy?
-Mam wypieki, bo siedzimy blisko kominka. Gorąco tu - odparłam obruszona zaplatając ręce na piersiach. - Ale komplementy są miłe, dziękuję.

Przestało padać i powoli robiło się ciemno, pub pustoszał, dlatego postanowiliśmy wracać. Cały czas czułam na sobie wzrok ojca. Kiedy znajdowaliśmy się już na Wielkich Schodach, podziękowałam Oliverowi za mile spędzony wieczór i wtedy to on się zarumienił.


No i mamy czwóreczkę. Muszę się sprężyć z tą fabułą, ale póki co, nie mogę się oprzeć i ją rozwlekam... Uwielbiam tą szkołę, dlatego im dłużej moi bohaterowie są w jej murach, tym lepiej dla nich :)
A teraz idę spać, dobranoc ;]

czwartek, 31 lipca 2014

Rozdział III

Czara Ognia ustawiona w Wielkiej Sali od kilku tygodni była głównym tematem rozmów. Wielu uczniów przychodziło tam po lekcjach, by obserwować kto wrzuca swoje nazwisko do czary. Po moim popisie na lekcji obrony przed czarną magią, dziewczyny zadawały mi pytanie dlaczego nie wystartuję. Uparłam się jednak, że Turniej Trójmagiczny nie jest dla mnie odpowiedni. Po co miałabym pakować się w kłopoty na własne życzenie? Nie potrzebuję wiecznej sławy, właściwie to przeniosłam się do Hogwartu z nadzieją, że wtopię się w tłum. Oczywiście, mój plan upadł przez ojca.
Kiedy nadeszła Noc Duchów i Czara Ognia miała wyłonić troje reprezentantów, wszyscy obowiązkowo mieli zgromadzić się w Wielkiej Sali. Jednak ja, jak zwykle byłam spóźniona. Jako ostatnia weszłam do Sali i skierowałam się w stronę stołu Gryfonów. Znalazłam wolne miejsce, więc nie chcąc dłużej przykuwać spojrzeń innych, usiadłam.
-Znowu spóźniona? - usłyszałam Olivera Wood'a.
-Najwidoczniej taka już moja przypadłość - odpowiedziałam, oblewając się rumieńcem. - Zgłosiłeś się?
-Nie mam na to czasu, musimy ostro trenować. Całej drużynie też zabroniłem się w to angażować, dla dobra Domu, oczywiście. Tylko w ten sposób zdołamy sięgnąć po puchar. - odpowiedział.
Czułam, że mógłby mówić na ten temat dłużej, jednak zjawili się nauczyciele, minister magii i Bartemiusz Crouch, dlatego nie mógł kontynuować swojego wywodu o quidditchu. Rozpoczęły się przemowy, których chyba nikomu nie chciało się słuchać. Obserwowałam kątem oka mojego ojca, ciągle sięgał po niewielkich rozmiarów piersiówkę, ukrytą w wewnętrznej kieszeni płaszcza, którego nie zmienił od początku roku. Nigdy wcześniej nie pił z piersiówek. To jednak dowód na to, że ludzie się zmieniają, wszyscy, bez wyjątku.
Czara wytypowała już trzech uczestników i wszyscy mieli nadzieję, że rozpocznie się uczta, jednak stało się coś bardzo dziwnego. Po minie Dumbledore'a stwierdziłam, że nawet on był owym faktem zaskoczony. Z czary, wyfrunął czwarty kawałek pergaminu, a chwilę później dyrektor zagrzmiał:
-Harry Potter!
Zauważyłam kątem oka, że Wood się wścieka. Przypomniałam sobie, że sławny Potter jest szukającym w naszej drużynie. Złość Olivera była wyjaśniona. Stoły zostały nakryte i wszyscy zajęli się jedzeniem, tylko kapitan drużyny wgapiał się w drugi koniec sali, analizując to co się przed chwilą stało i obmyślając zapewne nowe taktyki dla drużyny. Nalałam mu kremowego piwa i wcisnęłam kielich do jego ręki.
-Napij się, to pomaga - powiedziałam, a on popatrzył na mnie swoimi błękitnymi oczami i uniósł, prawie niezauważalnie, jeden kącik ust ku górze.
-Dzięki - odparł i upił łyk z kielicha, kiedy ja zajadałam się pyszną dyniową babeczką. - Grasz w quidditcha? - prawie się zakrztusiłam.
-Nie, ja i miotła to nie jest dobre połączenie - zaśmiałam się. - Potrafię latać, ale moje umiejętności oceniam nędznie.
-Muszę znaleźć nowego szukającego, a gramy za kilka dni.
-Być może Harry zdoła zagrać - odparłam, chociaż sama w to wątpiłam.

Nastał oczekiwany przez wszystkich dzień pojedynku drużyn Gryffindoru i Ravenclavu. Uczniowie zdawali się być niesamowicie podekscytowani. Ta niecodzienna atmosfera udzielała się również zagranicznym gościom. Legendarny szukający Wiktor Krum zasiadł na trybunach i oczekiwał rozpoczęcia meczu. Drużyny wyszły na środek boiska i mecz się rozpoczął. Reprezentanci Gryffindoru stawili się w komplecie, również Harry zasiadł na swojej miotle, odepchnął się mocno od ziemi i poszybował w poszukiwaniu Złotego Znicza. W ciągu ostatnich dni praktycznie wszyscy uczniowie spiskowali przeciw Harremu. Uważali, że jest oszustem, ponieważ nie skończył wymaganych siedemnastu lat i czara wybrała go jako drugiego reprezentanta Hogwartu. To dawało większe szanse na zwycięstwo Hogwartowi, oczywiście nie podobało się to uczniom i opiekunom Durmstrangu oraz Beauxbatons.
Ja starałam się nie oceniać tego co się stało pochopnie. Jednak nie wierzyłam w przypadek. Dlaczego akurat Harry Potter został wybrany tym drugim? Czy to kaprys Czary Ognia, która wybierała od wieków tylko jednego reprezentanta każdej szkoły? Tej sprawie towarzyszyło za dużo zbiegów okoliczności.
Oliver zwinnie poruszał się pomiędzy trzema pętlami, nie pozwalając by kafel przedostał się przez którąś z nich. Ścigający Ravenclavu nie mieli praktycznie żadnych szans by zdobyć punkty. Nasza drużyna radziła sobie zdecydowanie lepiej. Czterdzieści minut później Harry Potter złapał znicz, mecz się zakończył.

Nie wiedziałam, że w Hogwarcie praktykuje się świętowanie po zwycięskim meczu. Dlatego zdziwiłam się, kiedy usłyszałam muzykę dobiegającą z pokoju wspólnego. Zebrali się w nim wszyscy Gryfoni, lało się piwo kremowe, a na stołach leżały imbirowe i cynamonowe babeczki
-Oto prawdziwe oblicze naszej szkoły - zażartowała Siobhan.
-No właśnie widzę, muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona - nalałam sobie piwa kremowego, Siobhan zrobiła to samo, po czym usiadłyśmy na schodach.
Rudzi bliźniacy - pałkarze, tańczyli na środku pokoju w rytm muzyki, razem z Katie Bell i Angeliną Johnson, kilka chwil później dołączyli do nich inni.
-Panie kapitanie! - zawołała Siobhan do Wood'a, który akurat przechodził obok nas. - Gratulujemy zwycięstwa!
-Nie dziękuję, czekają nas dużo cięższe pojedynki - spojrzał na tańczących bliźniaków. - Ale przyda im się trochę rozrywki, zasłużyli sobie.
Oliver usiadł na niższym stopniu, Siobhan posłała mi spojrzenie, za które miałam ochotę rzucić na nią zaklęcie, dlatego odwróciłam wzrok.
-Przynieść wam jeszcze piwa kremowego? - zapytał, kiedy zauważył, że opróżniłyśmy nasze kufle.
-Jeśli byłbyś tak miły - odparła moja koleżanka.
-Co ty wyprawiasz? - szepnęłam z nutą pretensji w głosie, kiedy Wood zniknął w tłumie.
-Z całym szacunkiem Rose, ale ty naprawdę jesteś taka ślepa? Od początku roku Oliver nie może oderwać od ciebie wzroku, a teraz chodził tak tam i z powrotem, bo chciał nogi rozprostować? No zastanów się. Znam go od pierwszej klasy, przez tyle lat liczył się dla niego tylko quidditch, nowe taktyki, wyniki spotkań i nagle jego uwagę przykuło coś innego. Poza tym to naprawdę fajny chłopak. - Siobhan dała mi kuksańca w bok, chcąc rozluźnić sytuację. Byłam w szoku. Piwo kremowe rozwiązało jej język, Wood wrócił z kuflami pełnymi trunku, a ja nie wiedziałam co mam zrobić.
-Chyba pójdę się już położyć, to był męczący dzień - wstałam i zaczęłam wchodzić po schodach.
-Hej, Rosemary! - Oliver dogonił mnie, gdy byłam już przy drzwiach prowadzących do naszej sypialni. - Może wybrałabyś się ze mną w sobotę do Hogsmeade? - uderzyła mnie fala gorąca, nie wiem czy to przez jego propozycję, czy był to efekt wypicia zbyt dużej ilości piwa. - Zrozumiem jeśli nie będziesz chciała...
-Jasne, pójdę z tobą - odpowiedziałam szybko, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.


W końcu pojawia się trzeci rozdział, kolejny zostanie dodany w przyszłym tygodniu. W sobotę będę miała osiemnaste urodziny ;o Zobaczymy czy jako dorosła nie stracę weny i chęci do pisania ;] 


wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział II

Po godzinie transmutacji przyszła pora na lekcję, której obawiałam się od początku. W sali obrony przed czarną magią usiadłam w ostatniej ławce, razem z Ophelią, która nie czuła się tutaj jak ryba w wodzie. Blondynka tuż po wejściu do tej sali, straciła pewność siebie, którą zyskała na eliksirach. Trzecie miejsce przy naszym stoliku zajął Jeremy - dość niski, czarnoskóry chłopak, który gdy tylko usiadł, poinformował nas, że oko Moody'ego jest w stanie zawładnąć umysłem. Najwyraźniej bał się mojego ojca, co było całkiem zrozumiałe. Jest przecież bardzo specyficznym czarodziejem.
Wybiła godzina zero, wszyscy usłyszeliśmy kroki, po czym naszym oczom ukazał się legendarny Alastor Moody.
-Wyciągajcie pióra - zagrzmiał i machnął różdżką, a kawałki pergaminu zaczęły unosić się nad każdym z nas. - Na wypełnienie testu macie całą godzinę - znowu machnął różdżką, kartki opadły na stoliki z impetem. 
Zabrałam się do pracy. Test składał się z pięćdziesięciu prostych pytań. Na początku myślałam, że poziom trudności z pytania na pytanie będzie coraz to cięższy, jednak myliłam się. Pomimo tego, że starałam skupić się na teście, czułam na sobie wzrok ojca. Chciałam na niego spojrzeć, wstać i zapytać dlaczego wciąż się tak na mnie gapi, jakby nie widział mnie od co najmniej sześciu lat? Mogłabym do mojego monologu dorzucić pytanie czy Szalonooki oszalał do reszty, układając tak banalny test w siódmej klasie. Oczywiście nic takiego nie powiedziałam. Pragnęłam tylko wtopić się w tłum, albo jak kameleon przybrać dębowy kolor ławek. 
Pół godziny później pergamin z testem leżał przede mną, a ja dla zabicia czasu bawiłam się piórem wiecznym. Dopiero teraz zauważyłam, że przede mną siedzi chłopak, z którym dzisiaj rano biegałam po zamku. Wciąż był zajęty swoją pracą. Właśnie podrapał się po głowie. Ludzie sądzą chyba, że drapanie się w głowę pomaga w myśleniu. Sama wielokrotnie się przyłapałam na drapaniu w czerep. Być może to w jakiś niezrozumiały sposób pobudza komórki nerwowe, przez co mózg zaczyna pracować ciężej. "Brednie" - skwitowałam własną teorię w myślach, filozofowanie nigdy nie było moją mocną stroną, dlatego nie uczęszczałam na wróżbiarstwo. 
Każda kolejna minuta zdawała się być dłuższa od poprzedniej. Dlatego, kiedy w końcu Moody oznajmił, że lekcja dobiegła końca, byłam na krawędzi snu. Obiecałam sobie, że dzisiaj pójdę spać znacznie wcześniej. 

Niebo w Wielkiej Sali było bezchmurne, ale z każdą chwilą stawało się ciemniejsze.
-Co to jest? - dotknęłam widelcem pewnej potrawy, której składników nie potrafiłam zidentyfikować.
-Tego nie jedz, dobrze radzę - odpowiedziała mi Siobhan, zajadająca się pasztecikami dyniowymi. Posłuchałam jej rady, w końcu wciąż jestem tutaj "nowa".
-Nie ma o czym mówić! - usłyszałyśmy podniesiony głos po naszej prawej stronie, dlatego mimowolnie odwróciłyśmy głowy. - To już ustalone, treningi cztery razy w tygodniu przed zajęciami.
-Wood, nie sądzisz, że trzy treningi...
-Decyzja już zapadła. Albo trenujemy ciężko i zdobywamy puchar domów, albo nie trenujemy wcale - jeszcze chwilę utrzymywał kontakt wzrokowy z resztą drużyny, po czym usiadł i zabrał się za jedzenie.
-Rose - zaczęła mówić Monica - czy w Beauxbatons jadłaś żabie udka i ślimaki?
-Zdarzało się - odparłam - jednak zdecydowanie bardziej wolę brytyjskie jedzenie.
Przegryzłam ostatni kęs zapiekanki bakłażanowej i razem z Siobhan wstałam od stołu.
-Rosemarie! - usłyszałam, odwróciłam się i zobaczyłam Andreę, moją francuską znajomą. Andrea była chyba jedną znajomą, która przybyła do Hogwartu z Francji.
-Witaj Andreo - uściskała mnie serdecznie.
-Co ty tutaj robisz? - zapytała w języku francuskim, spoglądając na moją szatę.
-Przeniosłam się do Hogwartu - odparłam również w jej języku narodowym. Kątem oka zauważyłam, że wszyscy z mojej klasy spoglądają na nas z ciekawością, na całe szczęście nie byli w stanie nic zrozumieć.
-Ale dlaczego? - Andrea nadal zadawała pytania, na które nie chciałam udzielać odpowiedzi.
-Zgłosiłaś się do Turnieju Trójmagicznego? - zapytałam, a moja rozmówczyni uniosła jedną brew do góry. Chyba zauważyła, że nie chcę odpowiedzieć.
-Jeszcze nie, ale mam zamiar. Wrzucę nazwisko jeszcze w tym tygodniu.
-Wiesz, że to niebezpieczne, prawda? - spojrzałam na Andreę. Była niską, drobną blondynką o ciemnych brwiach i oczach.
-Wiem, nie martw się, ty nie chcesz spróbować?
-Nie - odparłam - to nie dla mnie.
-Muszę już iść - powiedziała spoglądając w kierunku swojego stołu. - Miło było cię spotkać.
Andrea wróciła do swoich znajomych, a ja wraz z Siobhan ruszyłam w kierunku Salonu Gryfonów. Miałyśmy wielkiego pecha, co piętro musiałyśmy się zatrzymywać, bo schody ciągle przed nami uciekały. Na piątym piętrze dołączyła do nas grupa innych Gryfonów.
-Jutro znowu biegamy? - usłyszałam głos, który kilkanaście minut wcześniej niemalże krzyczał na drużynę w Wielkiej Sali.
-Wolałabym nie - lekko się uśmiechnęłam i ruszyłam przed siebie, bo schody właśnie łaskawie się pojawiły. Ktoś wypowiedział hasło do salonu, więc weszliśmy całym tłumem. Tym razem w samym salonie roiło się od uczniów. Ciężko było znaleźć dla siebie miejsce.
-Przepraszam, nie przedstawiłem się - znów ten sam głos - Oliver, Oliver Wood.
Chłopak wyrósł przede mną jak spod ziemi i wyciągnął dłoń, którą uścisnęłam mocno, tak jak miałam w zwyczaju.
-Rosemary Moody Brown - odparłam - słyszałam cię podczas kolacji.
-Ah - znowu podrapał się po głowie - wybacz. Tak już jest, że quidditch jest dla mnie najważniejszy.
-Miło obserwować ludzi, którzy mają jakąś pasję.
-Ty nie masz żadnej? - zapytał.
-Interesuje mnie teoria czarnej magii.
-No tak, w końcu Moody. Nazwisko zobowiązuje - wywróciłam oczami.
-Pójdę lepiej spać, miło było cię poznać, Oliverze - ruszyłam do sypialni.

Kolejny dzień rozpoczynały dwie lekcje obrony przed czarną magią. Ojciec zdążył sprawdzić nasze testy.
-To nasze drugie spotkanie - zaczął łagodnie, swoim ostrym, skrzeczącym głosem - a ja już nie mogę na was patrzeć! - wrzasnął. - Ten test jest tak banalny, że każdy czarodziej, nawet przygłupi powinien napisać go prawie bezbłędnie! Jesteście ciekawi swoich wyników?! - cały czas wrzeszczał. - Nędzny! - machnął różdżką, a pierwsza praca pofrunęła do jakiegoś chłopaka ze Slytherinu. - Nędzny! - znowu energicznie machnął. Tym razem praca przyleciała do Ophelii. - OKROPNY! - wrzeszczał jak najęty.
Kiedy już praktycznie wszystkie prace prace były już rozdane, tylko przede mną nie leżał pergamin, Moody powiedział łagodniejszym tonem:
-Wybitny - pergamin opadł lekko przede mną. Wszyscy odwrócili się, by sprawdzić do kogo należała. Oliver Wood też się odwrócił i pokazał mi wystawiony ku górze kciuk. Jednak ja utrzymywałam kontakt wzrokowy z ojcem. - Możecie się spodziewać kolejnego testu, jestem nauczycielem, którego zadaniem jest przygotować was do owutemów. Muszę wtłuc w te wasze puste głowy wiedzę. Otwórzcie podręczniki na stronie dwudziestej czwartej.
Po zakończonej lekcji ojciec zdążył dokuśtykać do mnie i poprosić, żebym została.
-Co ty tutaj robisz? - zapytał, gdy już wszyscy wyszli.
-Jestem, jak widać - odparłam trywialnie, a on stojąc przy swojej katedrze upił trochę tajemniczego płynu ze swojej piersiówki. - Co tam popijasz, tatusiu? - spojrzał na mnie z niesmakiem.
-Powinnaś uczyć się teraz w Beauxbatons, co ci strzeliło do łba, że przeniosłaś się tutaj, akurat teraz?
-Matka - odparłam.


~*~
No i jest drugi rozdział ;)

sobota, 28 czerwca 2014

Rozdział I

Uczta rozpoczynająca nowy rok nauki w Hogwarcie dobiegła końca, uczniowie powoli opuszczali Wielką Salę. Podążałam wzrokiem za Gryfonami. Tłum zachowywał się głośno, wszyscy prowadzili ożywione rozmowy.
-Rosemary! - usłyszałam kobiecy głos próbujący przekrzyczeć tłum. Odwróciłam się i zauważyłam profesor McGonagall. Podeszłam do niej.
-Słucham pani profesor? - zapytałam spokojnie.
-Dyrektor chciałby jeszcze dzisiaj z tobą porozmawiać. Muszę zaprowadzić cię do jego gabinetu. - oznajmiła, a ja bez wahania ruszyłam za jej smukłą czarną postacią. Korzystając z tajnego przejścia, znalazłyśmy się na ciemnym korytarzu. Wyglądał równie nieznajomo, jak każde inne pomieszczenie w zamku. Stanęła przez gargulcem i powiedziała: „trójmagiczny statek”. Gargulec ustąpił miejsca krętym schodom, które pojawiły się znikąd.
-Stąd trafisz już sama do gabinetu – oznajmiła i zniknęła za rogiem. Postawiłam pierwszy krok niepewnie na schodach, chwilę później byłam już w gabinecie. Dumbledore siedział za swoim biurkiem, tak jakby czekał specjalnie na mnie.
-Rosemary – usłyszałam zmęczony życiem głos dyrektora – siadaj. Co to za szalony dzień. Rozpoczęcie roku zawsze pochłania mnóstwo mojej energii, a w tym roku jeszcze Turniej Trójmagiczny i goście z innych szkół. Do rzeczy, nie będę cię tutaj zatrzymywał. Pewnie jesteś zmęczona.
-Nie jest jeszcze tak źle – odpowiedziałam, wysilając się na uśmiech.
-Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego zapragnęłaś przenieść się do Hogwartu. Ta sprawa jest o tyle ciekawa, że twój ojciec nie miał do dzisiaj pojęcia o twoich planach.
-To prawda. Ani ojciec nie wiedział, że ja tutaj będę, ani ja nie wiedziałam, że on przyjął tą posadę – zaczęłam powoli, starając się trafnie dobierać słowa. - Dlatego właśnie jestem zaniepokojona, ludzie mogą to źle zinterpretować, a przecież nie mogę im tego wytłumaczyć - westchnęłam - powodem, dla którego się tutaj znalazłam jest moja matka. Mieszkałam z nią w Paryżu od początku. Kiedy przyszedł czas, abym udała się do szkoły matka nalegała, abym pobierała nauki w szkole Beauxbatons. Nie mogłam rozpocząć nauki w Hogwarcie, ponieważ nie otrzymałam listu. Dziwiłam się, dlaczego, przecież mój ojciec jest Brytyjczykiem i absolwentem Hogwartu... - zrobiłam krótką przerwę w mojej wypowiedzi, jednak Dumbledore czekał na dalszą część opowieści, dlatego ponaglona ciszą, kontynuowałam. - Ostatnimi czasy moje relacje z matką znacznie się pogorszyły. Dlatego postanowiłam pokazać jej moją buntowniczą naturę i przenieść się tutaj. 
-Muszę przyznać Rosemary, że jak na tak młodą osobę, opowiadasz o swoim życiu nader zdecydowanie - skomentował dyrektor, a ja zaczęłam zastanawiać się, czy to według niego dobrze, czy źle. - Zrobiło się późno, powinnaś już wracać. Jutro czeka cię wiele wyzwań. - Wstałam ze swojego krzesła i skierowałam się do wyjścia.
-Panie dyrektorze? - powiedziałam odwracając się znów w stronę Dumbledore'a - jak mogę dotrzeć do pokoju wspólnego Gryffindoru? 

Otrzymawszy wskazówki odnośnie drogi prowadzącej do pokoju wspólnego, trafiłam tam bez większego problemu. W salonie Gryfonów nikogo już nie było, dlatego ruszyłam po krętych, wąskich schodach na piętro, by odnaleźć sypialnię. 
W sypialni zastałam cztery dziewczyny plotkujące o czymś zawzięcie, siedząc na jednym z łóżek. Mogłam się tylko domyślać, że jednym z tematów ich rozmów, oprócz nowych fryzur i wakacyjnych przygód, byłam ja - "nowa". Gdy tylko weszłam, zamilkły i wymieniły się spojrzeniami. Wiedziałam, że to ja muszę coś powiedzieć, żeby nie wyjść na francuskiego odmieńca i córeczkę belfra. 
-Cześć - zaczęłam, jednak nikt mi nie odpowiedział, więc dodałam - jestem Rosemary. 
Jedna z dziewcząt wstała i podeszła do mnie wyciągając rękę:
-Hej, jestem Siobhan - uśmiechnęła się. - Nawet nie wiesz, jak to miło po sześciu latach zobaczyć tutaj nową twarz - powiedziała z uśmiechem. - Chodź - pociągnęła mnie za rękaw. - To jest Felicia - niska, czarnowłosa dziewczyna w okularach pomachała do mnie z mniejszym entuzjazmem niż Siobhan, ale i tak byłam jej wdzięczna za ten prosty gest. - Tutaj siedzi Sophie - przez twarz krótkowłosej blondynki przemknął uśmiech, jednak zniknął równie szybko, jak się pojawił. - Nasza mistrzyni eliksirów Ophelia. - Ophelia na to określenie wywróciła oczami i obrzuciła swoją koleżankę karcącym spojrzeniem, podeszła do mnie i podobnie jak Siobhan wyciągnęła w moją stronę rękę.
-Miło mi was poznać - uśmiechnęłam się i usiadłam na brzegu łóżka, tuż obok Siobhan. Nastąpiła cisza. Najbardziej krępująca z możliwych.
-Jak jest w Beauxbatons? - przerwała ją ciemnowłosa Felicia, a ja zaczęłam opowiadać o mojej poprzedniej szkole. Odpowiadałam na wiele pytań dziewczyn. Rozmawiałyśmy tak pół nocy. O godzinie trzeciej położyłyśmy się do łóżek i zapadłyśmy w głęboki sen. 

-Rose, Rose! Wstawaj! - ktoś chwycił mnie za ramię - już późno - słyszałam głos gdzieś z tyłu mojej głowy, ale był tak odległy, że nie zamierzałam się nim przejmować. Obróciłam się na drugi bok i nałożyłam na głowę poduszkę. 

Obudziło mnie słońce, ponieważ moje łóżko znajdowało się przy oknie wychodzącym na wschód. Spojrzałam na budzik, który stał tuż przy moim łóżku. Jego wskazówki poinformowały mnie, że za pięć minut wybije godzina dziewiąta. Zaspałam. Pierwszy dzień w nowej szkole, a ja zaspałam. Wczoraj, zaabsorbowana rozmowami z nowymi koleżankami i chęcią przedstawienia się z jak najlepszej strony, zapomniałam nastawić budzik. Chwyciłam kawałek pergaminu, na którym widniał mój plan zajęć. Rozpoczynałam lekcje od dwóch godzin eliksirów. 
-Niech to - szepnęłam i zerwałam się z łóżka. Dwie minuty później znajdowałam się już w pokoju wspólnym. Nie miałam pojęcia dokąd mam się udać. Nikt nie powiedział mi, gdzie znajduje się pracownia eliksirów. Oczywiście, nie mogłam liczyć na żadnego Gryfona, ponieważ wszyscy siedzieli już grzecznie w klasach i oczekiwali przybycia profesorów. Właśnie w tym momencie usłyszałam trzaśnięcie drzwiami i szybkie kroki. Ktoś wyszedł z sypialni. - Mógłbyś mi powiedzieć jak dostać się na eliksiry? - zapytałam chłopaka, spoglądając na zegarek, znajdujący się na moim nadgarstku. Zostało mi półtorej minuty. Gryfon stanął obok mnie i zmierzył mnie wzrokiem. 
-Biegasz? - zapytał, na co ja zaprzeczyłam ruchem głowy. - I tak jesteśmy spóźnieni. Czyżby nowa koleżanka zaspała? 
-Bardzo śmieszne - odparłam i ruszyłam za nim. Najpierw truchtem po schodach które nas chcąc, nie chcąc spowalniały, a później pędem mijając kolejne korytarze. Chłopak był wysoki i miał brązowe włosy. Był również bardzo wysportowany, na dole Wielkich Schodów miałam już zadyszkę. Spojrzał na mnie i roześmiał się. 
-Zwolnić? - zapytał. 
-Nie ma takiej opcji - odparłam twardo, obierając sobie za punkt honoru, nie wyjść na osobę kompletnie nieusportowioną. 

Znaleźliśmy się w lochach dwie minuty po godzinie dziewiątej. Wysoki zatrzymał się przed drzwiami, poprawił szaty i wykonał kilka głębokich wydechów, po czym otworzył drzwi i szepnął:
-Panie przodem. 
Profesor Snape stał odwrócony do klasy plecami, jednak gdy tylko usłyszał dźwięk otwieranych drzwi dynamicznie się odwrócił i zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem. 
-Panie Wood, czy pana skandaliczne zachowanie będzie teraz powielane przez pannę Moody? - zapytał zwracając się do chłopaka, jednak nie odrywając ode mnie wzroku. Znalazłam dla siebie wolne miejsce w przedostatniej ławce. - Odejmuję pięć punktów Gryffindorowi za nieodpowiedzialną postawę. - profesor odwrócił się znowu tyłem do nas i kontynuował prowadzenie lekcji. - Wywar Żywej Śmierci, jest jednym z najsilniejszych środków... 

Dwie godziny w lochach, były niewiarygodnie długie. Kiedy po stu dwudziestu minutach wyszliśmy w końcu z sali profesora Snape'a, ktoś chwycił mnie pod rękę. To Siobhan. 
-Moja droga - zaczęła mówić szeptem do mojego ucha - to twój pierwszy dzień w Hogwarcie, a ty już gdzieś się włóczysz z Oliverem?
-Z kim? - zapytałam zdziwiona.
-Oliver Wood, kapitan drużyny Gryfonów - uświadomiła mnie, po czym nastąpił czas transmutacji. 


~*~
Tak więc Moi Drodzy! Dziękuję bardzo za tyle obserwacji, komentarzy i cierpliwość. Trochę czasu zajęło mi napisanie tego, pierwszego rozdziału. Na całe szczęście rok szkolny dobiegł końca, więc mam więcej czasu, żeby wymyślić coś ciekawego i zaskakującego. W poniedziałek wyjeżdżam, więc kolejny rozdział pojawi się najprawdopodobniej za dwa tygodnie. 
Odmłodziłam o rok Olivera Wooda, tak wiem. Ale nie mogłam się oprzeć i musiałam wpleść go do fabuły tego opowiadania. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie ;)  
Pozdrawiam i z góry dziękuję za życzliwe komentarze.