sobota, 28 czerwca 2014

Rozdział I

Uczta rozpoczynająca nowy rok nauki w Hogwarcie dobiegła końca, uczniowie powoli opuszczali Wielką Salę. Podążałam wzrokiem za Gryfonami. Tłum zachowywał się głośno, wszyscy prowadzili ożywione rozmowy.
-Rosemary! - usłyszałam kobiecy głos próbujący przekrzyczeć tłum. Odwróciłam się i zauważyłam profesor McGonagall. Podeszłam do niej.
-Słucham pani profesor? - zapytałam spokojnie.
-Dyrektor chciałby jeszcze dzisiaj z tobą porozmawiać. Muszę zaprowadzić cię do jego gabinetu. - oznajmiła, a ja bez wahania ruszyłam za jej smukłą czarną postacią. Korzystając z tajnego przejścia, znalazłyśmy się na ciemnym korytarzu. Wyglądał równie nieznajomo, jak każde inne pomieszczenie w zamku. Stanęła przez gargulcem i powiedziała: „trójmagiczny statek”. Gargulec ustąpił miejsca krętym schodom, które pojawiły się znikąd.
-Stąd trafisz już sama do gabinetu – oznajmiła i zniknęła za rogiem. Postawiłam pierwszy krok niepewnie na schodach, chwilę później byłam już w gabinecie. Dumbledore siedział za swoim biurkiem, tak jakby czekał specjalnie na mnie.
-Rosemary – usłyszałam zmęczony życiem głos dyrektora – siadaj. Co to za szalony dzień. Rozpoczęcie roku zawsze pochłania mnóstwo mojej energii, a w tym roku jeszcze Turniej Trójmagiczny i goście z innych szkół. Do rzeczy, nie będę cię tutaj zatrzymywał. Pewnie jesteś zmęczona.
-Nie jest jeszcze tak źle – odpowiedziałam, wysilając się na uśmiech.
-Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego zapragnęłaś przenieść się do Hogwartu. Ta sprawa jest o tyle ciekawa, że twój ojciec nie miał do dzisiaj pojęcia o twoich planach.
-To prawda. Ani ojciec nie wiedział, że ja tutaj będę, ani ja nie wiedziałam, że on przyjął tą posadę – zaczęłam powoli, starając się trafnie dobierać słowa. - Dlatego właśnie jestem zaniepokojona, ludzie mogą to źle zinterpretować, a przecież nie mogę im tego wytłumaczyć - westchnęłam - powodem, dla którego się tutaj znalazłam jest moja matka. Mieszkałam z nią w Paryżu od początku. Kiedy przyszedł czas, abym udała się do szkoły matka nalegała, abym pobierała nauki w szkole Beauxbatons. Nie mogłam rozpocząć nauki w Hogwarcie, ponieważ nie otrzymałam listu. Dziwiłam się, dlaczego, przecież mój ojciec jest Brytyjczykiem i absolwentem Hogwartu... - zrobiłam krótką przerwę w mojej wypowiedzi, jednak Dumbledore czekał na dalszą część opowieści, dlatego ponaglona ciszą, kontynuowałam. - Ostatnimi czasy moje relacje z matką znacznie się pogorszyły. Dlatego postanowiłam pokazać jej moją buntowniczą naturę i przenieść się tutaj. 
-Muszę przyznać Rosemary, że jak na tak młodą osobę, opowiadasz o swoim życiu nader zdecydowanie - skomentował dyrektor, a ja zaczęłam zastanawiać się, czy to według niego dobrze, czy źle. - Zrobiło się późno, powinnaś już wracać. Jutro czeka cię wiele wyzwań. - Wstałam ze swojego krzesła i skierowałam się do wyjścia.
-Panie dyrektorze? - powiedziałam odwracając się znów w stronę Dumbledore'a - jak mogę dotrzeć do pokoju wspólnego Gryffindoru? 

Otrzymawszy wskazówki odnośnie drogi prowadzącej do pokoju wspólnego, trafiłam tam bez większego problemu. W salonie Gryfonów nikogo już nie było, dlatego ruszyłam po krętych, wąskich schodach na piętro, by odnaleźć sypialnię. 
W sypialni zastałam cztery dziewczyny plotkujące o czymś zawzięcie, siedząc na jednym z łóżek. Mogłam się tylko domyślać, że jednym z tematów ich rozmów, oprócz nowych fryzur i wakacyjnych przygód, byłam ja - "nowa". Gdy tylko weszłam, zamilkły i wymieniły się spojrzeniami. Wiedziałam, że to ja muszę coś powiedzieć, żeby nie wyjść na francuskiego odmieńca i córeczkę belfra. 
-Cześć - zaczęłam, jednak nikt mi nie odpowiedział, więc dodałam - jestem Rosemary. 
Jedna z dziewcząt wstała i podeszła do mnie wyciągając rękę:
-Hej, jestem Siobhan - uśmiechnęła się. - Nawet nie wiesz, jak to miło po sześciu latach zobaczyć tutaj nową twarz - powiedziała z uśmiechem. - Chodź - pociągnęła mnie za rękaw. - To jest Felicia - niska, czarnowłosa dziewczyna w okularach pomachała do mnie z mniejszym entuzjazmem niż Siobhan, ale i tak byłam jej wdzięczna za ten prosty gest. - Tutaj siedzi Sophie - przez twarz krótkowłosej blondynki przemknął uśmiech, jednak zniknął równie szybko, jak się pojawił. - Nasza mistrzyni eliksirów Ophelia. - Ophelia na to określenie wywróciła oczami i obrzuciła swoją koleżankę karcącym spojrzeniem, podeszła do mnie i podobnie jak Siobhan wyciągnęła w moją stronę rękę.
-Miło mi was poznać - uśmiechnęłam się i usiadłam na brzegu łóżka, tuż obok Siobhan. Nastąpiła cisza. Najbardziej krępująca z możliwych.
-Jak jest w Beauxbatons? - przerwała ją ciemnowłosa Felicia, a ja zaczęłam opowiadać o mojej poprzedniej szkole. Odpowiadałam na wiele pytań dziewczyn. Rozmawiałyśmy tak pół nocy. O godzinie trzeciej położyłyśmy się do łóżek i zapadłyśmy w głęboki sen. 

-Rose, Rose! Wstawaj! - ktoś chwycił mnie za ramię - już późno - słyszałam głos gdzieś z tyłu mojej głowy, ale był tak odległy, że nie zamierzałam się nim przejmować. Obróciłam się na drugi bok i nałożyłam na głowę poduszkę. 

Obudziło mnie słońce, ponieważ moje łóżko znajdowało się przy oknie wychodzącym na wschód. Spojrzałam na budzik, który stał tuż przy moim łóżku. Jego wskazówki poinformowały mnie, że za pięć minut wybije godzina dziewiąta. Zaspałam. Pierwszy dzień w nowej szkole, a ja zaspałam. Wczoraj, zaabsorbowana rozmowami z nowymi koleżankami i chęcią przedstawienia się z jak najlepszej strony, zapomniałam nastawić budzik. Chwyciłam kawałek pergaminu, na którym widniał mój plan zajęć. Rozpoczynałam lekcje od dwóch godzin eliksirów. 
-Niech to - szepnęłam i zerwałam się z łóżka. Dwie minuty później znajdowałam się już w pokoju wspólnym. Nie miałam pojęcia dokąd mam się udać. Nikt nie powiedział mi, gdzie znajduje się pracownia eliksirów. Oczywiście, nie mogłam liczyć na żadnego Gryfona, ponieważ wszyscy siedzieli już grzecznie w klasach i oczekiwali przybycia profesorów. Właśnie w tym momencie usłyszałam trzaśnięcie drzwiami i szybkie kroki. Ktoś wyszedł z sypialni. - Mógłbyś mi powiedzieć jak dostać się na eliksiry? - zapytałam chłopaka, spoglądając na zegarek, znajdujący się na moim nadgarstku. Zostało mi półtorej minuty. Gryfon stanął obok mnie i zmierzył mnie wzrokiem. 
-Biegasz? - zapytał, na co ja zaprzeczyłam ruchem głowy. - I tak jesteśmy spóźnieni. Czyżby nowa koleżanka zaspała? 
-Bardzo śmieszne - odparłam i ruszyłam za nim. Najpierw truchtem po schodach które nas chcąc, nie chcąc spowalniały, a później pędem mijając kolejne korytarze. Chłopak był wysoki i miał brązowe włosy. Był również bardzo wysportowany, na dole Wielkich Schodów miałam już zadyszkę. Spojrzał na mnie i roześmiał się. 
-Zwolnić? - zapytał. 
-Nie ma takiej opcji - odparłam twardo, obierając sobie za punkt honoru, nie wyjść na osobę kompletnie nieusportowioną. 

Znaleźliśmy się w lochach dwie minuty po godzinie dziewiątej. Wysoki zatrzymał się przed drzwiami, poprawił szaty i wykonał kilka głębokich wydechów, po czym otworzył drzwi i szepnął:
-Panie przodem. 
Profesor Snape stał odwrócony do klasy plecami, jednak gdy tylko usłyszał dźwięk otwieranych drzwi dynamicznie się odwrócił i zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem. 
-Panie Wood, czy pana skandaliczne zachowanie będzie teraz powielane przez pannę Moody? - zapytał zwracając się do chłopaka, jednak nie odrywając ode mnie wzroku. Znalazłam dla siebie wolne miejsce w przedostatniej ławce. - Odejmuję pięć punktów Gryffindorowi za nieodpowiedzialną postawę. - profesor odwrócił się znowu tyłem do nas i kontynuował prowadzenie lekcji. - Wywar Żywej Śmierci, jest jednym z najsilniejszych środków... 

Dwie godziny w lochach, były niewiarygodnie długie. Kiedy po stu dwudziestu minutach wyszliśmy w końcu z sali profesora Snape'a, ktoś chwycił mnie pod rękę. To Siobhan. 
-Moja droga - zaczęła mówić szeptem do mojego ucha - to twój pierwszy dzień w Hogwarcie, a ty już gdzieś się włóczysz z Oliverem?
-Z kim? - zapytałam zdziwiona.
-Oliver Wood, kapitan drużyny Gryfonów - uświadomiła mnie, po czym nastąpił czas transmutacji. 


~*~
Tak więc Moi Drodzy! Dziękuję bardzo za tyle obserwacji, komentarzy i cierpliwość. Trochę czasu zajęło mi napisanie tego, pierwszego rozdziału. Na całe szczęście rok szkolny dobiegł końca, więc mam więcej czasu, żeby wymyślić coś ciekawego i zaskakującego. W poniedziałek wyjeżdżam, więc kolejny rozdział pojawi się najprawdopodobniej za dwa tygodnie. 
Odmłodziłam o rok Olivera Wooda, tak wiem. Ale nie mogłam się oprzeć i musiałam wpleść go do fabuły tego opowiadania. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie ;)  
Pozdrawiam i z góry dziękuję za życzliwe komentarze. 

wtorek, 10 czerwca 2014

Prolog.

Dopiero teraz poczułam lekkie mrowienie na karku, które wyrażało moje zdenerwowanie. Ostatni raz czułam to podczas mojego pierwszego dnia w Akademii Magii Beauxbatons. Pamiętam to uczucie doskonale, mimo tego, że minęło już siedem lat. Czy ostatnia klasa to dobry moment na zmianę szkoły? Każdy racjonalnie myślący czarodziej odpowie, że nie. Szczególnie, jeśli mowa o szkole czarodziejstwa.
Szłam szybkim krokiem za bandą małolatów i przodującą im profesor McGonagall. Czułam na sobie wzrok każdego w tej sali. Zapewne zastanawiali się, co dorosły czarodziej robi pomiędzy tymi pierwszorocznymi dzieciakami. Nie miałam zamiaru ich uświadamiać dlaczego tutaj jestem, nie musiałam się tłumaczyć, nie należało to do moich obowiązków.
Obecnie marzyłam tylko o tym, by nie potknąć się o własną szatę wyjściową. Te z Beauxbaton były zdecydowanie krótsze. Będę musiała się przyzwyczaić do nowych.
Zatrzymaliśmy się przed krzesłem, obok którego spoczywała Tiara Przydziału. McGonagall rozwinęła listę nowych uczniów i zaczęła kolejno wyczytywać nazwiska pierwszorocznych. Czekałam cierpliwie, gdyż widziałam, że moja kolej nastąpi na samym końcu. Nie rozglądałam się, stałam wyprostowana i skupiona, gotowa by w każdej chwili wejść na stopień i usiąść na tym twardym, drewnianym, starym krześle, na którym przede mną siedział każdy absolwent tej szkoły.
Pierwszorocznych ubywało. W końcu zostałam sama. Profesor McGonagall spojrzała na mnie znad swoich okularów, po czym zagrzmiała:
-Rosemary Moody-Brown! - W sali zrobiło się jeszcze bardziej cicho, niż było do tej pory. Chwyciłam swoją szatę, unosząc ja nieco do góry, by nie potknąć się na schodach. Kiedy już bezpiecznie usiadłam, legendarna Tiara Przydziału wylądowała na mojej głowie.
-No, no - słyszałam jej głos - od dwustu lat nie było takiego przypadku. Utalentowana i uparta... Umiejętności po ojcu... Nienaganne maniery... Gryffindor!
Uczniowie spod lwiej tarczy zaczęli wiwatować, a ja usiadłam na samym końcu stołu, obok przestraszonej małej dziewczynki. W tej samej chwili Dumbledore podszedł do mównicy, by rozpocząć swoje przemówienie otwierające nowy rok szkolny. Sądziłam, że to koniec atrakcji przewidzianych na dzień dzisiejszy. Niestety, myliłam się.
Wejście mojego ojca do Wielkiej Sali przyprawiło mnie o zawrót głowy. Akurat w tym roku, kiedy ja się tutaj pojawiłam, on zamierzał spełniać się jako nauczyciel obrony przed czarną magią? Życie ze mnie zakpiło. Będę musiała mu udowodnić, że zasługuję na to, by nosić nazwisko Moody.