niedziela, 12 lipca 2015

Rozdział XII

     Odliczałam dni do przyjścia wiosny. Tęskniłam za słońcem. Zima wpędzała mnie w nastrój przygnębienia.
     Stanęłam w moim mieszkaniu. Byłam kompletnie przemoczona po zajęciach w terenie, które miały ocenić moje możliwości przetrwania w trudnych warunkach. Moje zęby obijały się o siebie, całe ciało drżało. Wiedziałam, że muszę się przebrać i założyć suche ubranie ale coś uniemożliwiało mi swobodne poruszanie się.
-Flagrate - wyjęłam różdżkę i wypowiedziałam zaklęcie. Na środku salonu zawisła w powietrzu lśniąca kula. - Incendio - szepnęłam i kula rozbłysła pomarańczowym płomieniem. Po chwili przyjemne ciepło dotarło do mojego ciała. W końcu ściągnęłam, najpierw płaszcz, a następnie pozostałe części mojej garderoby. Założyłam szlafrok i machnęłam różdżką w kierunku kuchni. Kiedy herbata była już gotowa, rozsiadłam się w fotelu, trzymając gorący kubek w dłoni.
     Sięgnęłam po wczorajszą gazetę, która leżała na stoliku przede mną. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Dolores Umbridge, udzieliła ona wywiadu na temat rzekomo fatalnych metod nauczania w Hogwarcie. Czytałam już ten artykuł. Był skonstruowany z samych bredni i kłamstw wypowiedzianych przez Inkwizytora. Podczas świąt, kiedy przebywałam w kwaterze głównej, słuchałam narzekania Harrego i Rona, a nader wszystko Hermiony, która była oburzona lekcjami OPCM. Stwierdziła, że nawet Bartemiusz Crouch Jr. nauczył ich więcej w zeszłym roku.
    Otworzyłam Proroka codziennego na przedostatniej stronie poświęconej quidditchowi. Według tabeli z wynikami Zjednoczeni z Puddlemore plasowali się na piątym miejscu drużyn w kraju. Kolejny ich mecz miał odbyć się nieopodal wsi Puddletown, w piątek. Chciałam odwiedzić Olivera, jednak nie wiedziałam czy pozwolą mi na to obowiązki.

     We wtorkowy poranek stawiłam się w centrum kształcenia aurorów na Oxford Street. Moją grupę czekało długie i nudne sześć godzin zajęć teoretycznych. Usiadłam obok Xaviera, który już czekał na wykład.
-Co słychać u Siobhan? zapytałam niewinnie. Od kiedy ta dwójka spotkała się u mnie po raz pierwszy, utrzymują ze sobą kontakt.
-Masz zamiar dociekać czy się spotykamy? - odpowiedział pytaniem w języku francuskim. Często tak się porozumiewaliśmy, aby nikt nie był w stanie zrozumieć naszej rozmowy. Powinniśmy dostać za to dodatkowe punkty na zajęciach z maskowania.
-Wiem, że się spotykacie - uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
-No tak, dziewczyny - mruknął pod nosem.
-Sacrebleu - mruknęłam pod nosem, kiedy drzwi sali otworzyły się i zobaczyłam mojego ojca. Zapanowała cisza, słychać było tylko kroki. - Cudownie - szepnęłam do Xaviera.
-Moją obecność tutaj - zagrzmiał Alastor, wciąż kuśtykając w stronę katedry - możecie potraktować jako przestrogę. Praca aurora wymaga poświęceń. Ja poświęciłem oko, nogę, nos - wrzeszczał jak najęty, stojąc już przodem do słuchaczy - a może w najbliższym czasie będę musiał poświęcić również życie. Starając się o ten zawód musicie być świadomi konsekwencji. To nie jest praca dla słabeuszy! Jeśli chcecie mieć spokojne życie, możecie się zatrudnić w Proroku Codziennym i razem z głupimi redaktorkami pisać te wszystkie BZDURY I KŁAMSTWA! - ojciec zrobił krótką przerwę w swoim monologu, po czym dodał spokojniej - Jak wiecie, nazywam się Alastor Moody i jestem emerytowanym aurorem.
     Wykład będący monologiem, prowadzony przez mojego ojca trwał stanowczo za długo. Opowiadał o tym, o czym sama zdążyłam się dowiedzieć. Żadna osoba z grupy nie należała do tajnego Zakonu Feniksa, żadna, oprócz mnie oczywiście. Można więc powiedzieć, że mam więcej zajęć praktycznych niż ktokolwiek inny. Po kilku godzinach wykład dobiegł końca, wyszliśmy do hallu głównego, gdzie czekała na nas świeżo przygotowana lista naszych kolejnych zajęć. Gigantyczny komunikat oznajmiał:
Egzamin sprawnościowy - latanie na miotle. 
Uczestnicy zobowiązani są do posiadania swoich własnych mioteł. 
Z poważaniem 
Julius Stephenson - egzaminator 


     W piątkowe popołudnie weszłam do maleńkiej garderoby, jedynego pomieszczenia w moim mieszkaniu, które nie było magicznie zabezpieczone zaklęciami i z którego mogłam się bezpiecznie teleportować. Wzięłam głęboki oddech, a po chwili kiedy otworzyłam oczy, byłam w nieznanym mi miejscu. To Puddletown, przede mną pojawiło się znikąd średniej wielkości boisko do gry w quidditcha. Zauważyłam napis KASA BILETOWA, udałam się w tamtym kierunku. Wyciągnęłam z niewielkiej torebki kilka galeonów.
-Poproszę jeden bilet - oznajmiłam niewielkiej czarownicy, która siedziała za szybką z niezadowoloną miną.
-Jeśli dopłaci pani sykla, będzie mogła pani wygrać spotkanie z drużyną po meczu - zaskrzeczała, mierząc mnie wzrokiem.
-Dobrze - podałam jej jeszcze jedną monetę, tylko dlatego, aby przestała świdrować mnie wzrokiem.
Miejsca nie były numerowane. Usiadłam więc dość wysoko, obok grupki osób kibicujących Armatom z Chudley. Nie musiałam czekać długo, puste miejsca zapełniły się dość szybko. Drużyny wyszły na środek murawy. Kapitanowie podali sobie ręce, po czym zawodnicy odbiwszy się od ziemi, wznieśli się w powietrze. Pętli Zjednoczonych nie bronił Wood, na miotle, dość zwinnie poruszała się przed nimi dziewczyna.
-Kafel w posiadaniu McDuffa! - oznajmił głos komentatora, niosący się echem po widowni. -Podanie do Smith...! Niestety, niecelne. Teraz kafel jest w rękach Armat iiiii pierwsze dziesięć punktów dla gości! Niestety Monica Fox nie zdołała obronić tej piłki!
Minuta mijała za kolejną minutą, a przewaga drużyny z Chudley niebezpiecznie rosła. Kibice, stojący obok mnie byli z tego powodu bardzo zadowoleni. Po piątych okrzykach radości z rzędu, miałam ochotę zakleić im usta, rzucając na nich zaklęcie. Armaty prowadziły pięćdziesięcioma punktami.
-Trener drużyny Zjednoczonych podjął decyzję o zmianie obrońcy. Na boisko wlatuje właśnie Oliver Wood - uśmiech zagościł na mojej twarzy. Nie widziałam go od dwóch tygodni, a teraz podążał w kierunku pętli na swojej Błyskawicy.
-Pokaż im, jak się powinno grać - szepnęłam.
-Iiiii brawo! Wood obronił pierwszego kafla w tym meczu. Teraz Smith szybuje, zbliża się do obręczy Armat TAAAK! Dziesięć punktów dla Zjednoczonych! Ramsay pędzi w kierunku pętli - komentator przerwał na chwilę. Wood nie dał się nabrać i znalazł się przy odpowiedniej obręczy, we właściwym czasie. - Wood broni kolejnego kafla! TAAAAK Barber złapał znicza! Zjednoczeni wygrywają mecz wynikiem sto siedemdziesiąt do pięćdziesięciu.
Trybuny rozbrzmiały brawami, a drużyna wykonywała właśnie lot pokazowy wokół całego boiska.
-Pora na wyniki konkursu! - oznajmił głos. - Wygrywa numer pięćset dwadzieścia osiem de, powtarzam pięćset dwadzieścia osiem de. Dziękujemy wszystkim za udział w zabawie, pieniądze z losowania zostaną przekazane na pomoc w pozbyciu się gnomów z terenów treningowych naszej drużyny. Właściciela numeru pięćset dwadzieścia osiem de, prosimy o zgłoszenie się do stanowiska komentatora.
Wyjęłam bilet z torebki. Widniał na nim numer 528D. Jeszcze tego brakowało. Niechętnie zeszłam po stromych schodach, które raczej przypominały drabinę. Dotarłszy do stolika zajmowanego przez komentatora, pokazałam mu mój bilet. Komentujący był mężczyzną około trzydziestoletnim, o blond włosach.
-Gratuluję! - niemalże krzyknął - niech mi pani wybaczy ton, tak mam po każdym meczu! Zaprowadzę panią do drużyny!
Podążyłam za komentatorem, który oznajmił, że ma na imię Ralph. Weszliśmy do korytarza pod jedną strona trybun, a po chwili skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym krzątało się mnóstwo ludzi. Zjednoczeni świętowali zwycięstwo. Na prawo ode mnie zauważyłam niskiego, łysiejącego mężczyznę, a obok niego Olivera.
-Świetna obrona Wood! Naprawdę jestem z ciebie zadowolony - chwalił go trener.
-Witamy - oznajmił jeden z zawodników. - Przygotuj sobie coś na autografy, nie mamy wiele czasu - rzekł gburowatym tonem.
-Obejdzie się bez tego - powiedziałam, po czym dostrzegłam napis na jego szacie: McDuff - nie potrzebuję autografu od pewnego siebie czubka, który nie potrafił przerzucić skutecznie kafla przez trzy pętle. 
-Rose! Co ty tutaj robisz? - usłyszałam głos Olivera.
-Wygrałam spotkanie z drużyną - oznajmiłam, a kiedy mnie przytulił szepnęłam mu do ucha - ale tak naprawdę zależy mi tylko na spotkaniu z obrońcą.
-Danny, poznałeś już Rosemary? - zapytał Wood, McDuffa. Ten drugi wciąż stał osłupiały, po moim ostatnim komentarzu.
-Niezupełnie - odparłam z uśmiechem po czym podałam Danny'emu rękę - Rosemary Moody-Brown.
Chłopak zmienił wyraz twarzy. Teraz wyglądał nieco przyjemniej, trudno było jednak określić czy to dzięki jego zdolnościom aktorskim, czy też w głębi serca naprawdę jest miłą osobą. 
-Dan McDuff - uścisnął moją dłoń po czym odszedł.

-To syn trenera - oznajmił Wood, kiedy wyszliśmy z szatni i kierowaliśmy się w stronę wyjścia ze stadionu.
-Wood, trochę mu przygadałam... - zatrzymałam się i spojrzałam z przerażeniem w jego twarz, również się zatrzymał.
-Dan ma swoje humory, nie przejmuj się - odparł i poszliśmy dalej. Było już całkowicie ciemno. - Dzielę z nim mój pokój - powiedział i uśmiechnął się. - Więc może lepiej będzie jak deportujemy się do ciebie...
-Właściwie to mam do ciebie wielką prośbę - oznajmiłam, po czym opowiedziałam mu o zajęciach teoretycznych prowadzonych przez Alastora oraz o ogłoszeniu, które odczytałam tuż po nich. - Swoją miotłę zostawiłam we Francji...
-Dlaczego nie poślesz po nią sowy? - zapytał.
-Oliverze, wierz mi, to nie jest najlepszy pomysł. Wolałabym tego uniknąć. Sądziłam, że ty mi pomożesz i może jakąś pożyczysz na tydzień albo dwa... proszę - dodałam słodkim głosem.
-Dobrze, dam ci mojego Nimbusa 2001, powinien się nadać i tak już go nie używam. Cała drużyna wyposażona jest w Błyskawice - stwierdził tonem, którego używał tylko i wyłącznie, gdy opowiadał o quidditchu.
-Dziękuję - dałam mu całusa w policzek.

     Dotarliśmy do domu, który z zewnątrz obłożony był starą, czerwonawą cegłą. Światła były pozapalane. Domyśliłam się, że to zawodnicy, którzy się teleportowali ze stadionu. Weszliśmy do środka. Na lewo od wejścia znajdowała się kuchnia i spora jadalnia. Nie zdążyłam zobaczyć nic więcej, bo Oliver pociągnął mnie za sobą po schodach na pierwsze piętro, gdzie rząd brązowych drzwi zdobił zieloną ścianę. Każde drzwi przyozdabiał inny napis. Wood podszedł do pierwszych drzwi od prawej strony. "Wood & Duff" - obwieszczał napis.
    Danny'ego nie było w pokoju. Oliver ściągnął z haczyków nad swoim łóżkiem wypolerowanego Nimbusa 2001 i podał mi go.
-Rosemary, przyznaj się, kiedy ostatnio latałaś na miotle? - zapytał podejrzliwie.
-Ostatnio, kiedy zapraszałeś mnie na Bal Bożonarodzeniowy - wywrócił oczami teatralnie i uśmiechnął się.
-Chodzi mi o to, kiedy SAMA latałaś.
-W Beauxbatons zajęcia z latania na miotle są w drugiej klasie, więc zapewne wtedy... - zauważyłam jego minę pełna obaw. - Ale nie martw się Oli, nie zniszczę ci jej. Ja chcę tylko zaliczyć ten sprawdzian umiejętności. - Wood usiadł obok mnie na swoim łóżku.
-Wcale się nie martwię, przecież jesteś godną zaufania osobą - zapewnił, po czym oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Drzwi do pokoju nagle otworzyły się i stanął w nich McDuff. Zmierzył nas wzrokiem. -Wchodź, właśnie wychodzimy. Muszę odprowadzić mojego Nibusa do Londynu - Oliver dostał za to kuksańca w bok. Jednak oboje wstaliśmy i chwyciliśmy się za ręce.
-Dann, przepraszam za moją uszczypliwość - chłopak machnął ręką. - Wood zostanie w Londynie na  noc. Należy wszakże zachować wszelkie środki ostrożności, by uniknąć rozszczepienia, sam rozumiesz... - zacytowałam podręcznik instruktażowy do nauki deportacji, po czym wraz z Oliverem staliśmy już w mojej garderobie.


W końcu jest dwunasty rozdział :) Następny już się pisze ;) :) :)