niedziela, 26 października 2014

Rozdział IX

     Krajobraz za oknem zmieniał się dynamicznie, wpatrywałam się z pewnego rodzaju nostalgią w horyzont. Stukot pociągu był regularny i jednostajny. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Siobhan, który przybrał wyższe tony. Przyjaciółka wykłócała się o coś z Ophelią. Mój wzrok powędrował teraz do ich twarzy. Z ledwo zauważalnym uśmiechem obserwowałam ich ożywioną rozmowę.
-Hej, hej - usłyszałam głos Olivera, a jego dłoń odnalazła instynktownie moją. - Nie zasypiaj.
-Nie mam takiego zamiaru - odpowiedziałam, wciskając się w wygody fotel.
-Za dużo o tym wszystkim myślisz - mówił - przecież wszyscy to widzimy, niech to zostanie w przeszłości.
     Nie było to jednak możliwe. O tym wszystkim nie można było od tak zapomnieć. Pociąg powoli wtoczył się na peron numer 9 i 3/4. Uczniowie zaczęli wychodzić z wagonów i witać się ze swoimi rodzinami, które czekały z utęsknieniem na córki, synów i starszych braci. Oparłszy się o mój kufer przystanęłam, żeby odnaleźć w tłumie Ophelię i Siobhan. Ten rok minął niesamowicie szybko, a mimo to zdołałam zżyć się z tymi dziewczynami. Miałam cichą nadzieję, że nie stracimy kontaktu.
-Rosemary Moody-Brown? - usłyszałam kobiecy głos za moimi plecami, odwróciłam się i zauważyłam postać o fioletowych włosach.
-Tak - odparłam krótko, zastanawiając się kogo mam zaszczyt poznać.
-Tonks - kobieta wyciągnęła dłoń w moim kierunku, a ja odwzajemniłam uścisk. - Twój ojciec mnie tu przysłał. Sam nie zdołał przybyć - zmierzyła mnie wzrokiem i dodała - twoja matka musi być piękną kobietą.
-Jedyne co mi mogła zaoferować to była uroda - mruknęłam pod nosem.
-Rose! Tu jesteś! - Siobhan i Ophelia rzuciły mi się na szyję. - Napisz koniecznie, nie zapomnij o nas.
-Nie zapomnę, przysięgam - zapewniłam z uśmiechem, po czym dziewczyny oddały mnie w ręce Olivera, który również mnie przytulił. - Nie mam pojęcia gdzie będę teraz mieszkać, ale jak tylko wszystko poukładam, wyślę ci wiadomość - powiedziałam mu do ucha, a on pocałował mnie w czubek głowy.

-To był twój chłopak? - zapytała Tonks, kiedy szłyśmy londyńską ulicą. - Nie chcę być wścibska...
-Chyba tak - powiedziałam szybko nieco zdezorientowana. Bałam się, że moja rozmówczyni będzie mnie ciągnąć za język, jednak zmieniła temat.
-Jesteśmy na miejscu - oznajmiła - zapraszam do środka.
Pomogła mi wynieść kufer na pierwsze piętro budynku. Stanęła przed drzwiami, na których widniała liczba dwadzieścia siedem.
-Proszę, oto twoje klucze - spojrzałam na nią badawczo, w dłoni trzymała niewielki, srebrny kluczyk.
-To moje mieszkanie?
-Ojciec o ciebie dba - skomentowała.
-Lepiej późno niż wcale - przekręciłam kluczyk w zamku i weszłam do małego mieszkania.
-Odpocznij chwilę, możesz się odświeżyć po podróży... Będę czekać u siebie. Mieszkam piętro wyżej, numer trzydziesty drugi. Musimy jechać do Świętego Munga. Obiecałam twojemu ojcu, że cię tam przyprowadzę.
-Robisz zawsze to, o co cię poprosi? - zdążyłam zapytać, zanim ugryzłam się w język.
-Twój ojciec pomógł mi, kiedy potrzebowałam pomocy, teraz spłacam swój dług - odparła, a jej włosy pociemniały. Zauważyła to, że się im przyglądam. - Jestem metamorfomagiem - oznajmiła takim tonem, jakby to było coś zupełnie normalnego, po czym zamknęła za sobą drzwi.
     Rozejrzałam się. Mieszkanie było już umeblowane. Bladoróżowe, gołe ściany błagały o zawieszenie na nich obrazu, albo chociaż plakatu. Beżowa sofa, znajdująca się w centralnym punkcie saloniku, na pierwszy rzut oka wydawała się wygodna. Dlatego opadłam na nią, pozostawiając kufer pod ścianą. Niewielki zielony blat oddzielał pokój dzienny od kuchni, która wyposażona była w białe meble, stylizowane na epokę wiktoriańską.
     Przebrałam się i kwadrans później zapukałam do drzwi Tonks, której włosy miały teraz kolor hebanowej czerni.
-Kontrolujesz to? - zapytałam.
-Moje emocje kontrolują - odpowiedziała. - Teleportacja - powiedziała szybko i złapała  mnie za rękę.

     Znalazłyśmy się w hallu Szpitala Świętego Munga. Tłum czarodziejów przemieszczał się w niekontrolowany sposób. Mnóstwo z nich dopiero co się aportowało, stawali na równe nogi i szybkim krokiem ruszali do swojego celu. Tonks ruszyła przed siebie, a ja podreptałam posłusznie za nią. Weszłyśmy do windy, która ruszyła z szarpnięciem. Kilkanaście sekund później byłyśmy już na czwartym piętrze - oddziale urazów pozaklęciowych.
-Wściekał się, że komukolwiek udało się go tak podejść - oznajmiła Tonks, kiedy szłyśmy długim korytarzem. - Jest chudy jak nigdy.
-Nie widziałam go od kilku lat - skomentowałam, a moja towarzyszka nie powiedziała już ani słowa. Skręciła bowiem do ostatnich drzwi po prawej stronie korytarza.
Sala była koloru ciemnoniebieskiego, dość ciemna. Dwa łóżka znajdowały się przy dwóch ścianach, przy każdym z nich stało krzesło i mała, drewniana komódka. Ojciec nie był zaskoczony naszym przybyciem, jego magiczne oko odbierało mu tego typu małe przyjemności, na rzecz bardziej użytecznych  właściwości przydatnych w zawodzie aurora.
-Pójdę na piąte piętro, mam ochotę na sok dyniowy - oznajmiła czarnowłosa, ponieważ mój ociec zmierzył ją wymownym spojrzeniem zdrowego oka. Sztuczne wciąż było utkwione we mnie.
-Dlaczego przyjechałaś do Londynu nie pytając ojca o zdanie? - zapytał ostrym tonem.
-Rebelia - odparłam kpiącym tonem, teraz już nawet zdrowe oko świdrowało moją osobę, dlatego pożałowałam mojej odpowiedzi. - Po tym co stało się podczas ostatniego zadania turnieju wiem już wszystko - oznajmiłam, a ojciec ciszą zachęcał mnie do mówienia. - Tam byli śmierciożercy, zapewne już to słyszałeś. Ona też tam była, pod jednym z kapturów. Jestem o tym przekonana.
Od dłuższego czasu coś złego się z nią działo. Dopiero teraz wiem co. - Moody zacisnął szczękę, tak że na jego brodzie pojawiły się bruzdy.
-Zdajesz o szkoły aurorów? - zmienił temat. - Dubledore wspominał, że zdałaś wszystkie owutemy z wyróżnieniem.
Wzruszyłam tylko ramionami i wbiłam wzrok w ziemię. Do sali wróciła Tonks.
-Nie w porę? - zapytała obojętnie, zajadając się czipsami dyniowymi.
-Zrobiłaś wszystko o co cię prosiłem?
-Oczywiście - odpowiedziała - mam ja na oku, nie musisz się o nią bać tatuśku.
-Nimfadoro Tonks, jeszcze raz nazwiesz mnie tatuśkiem, a będziesz mogła pożegnać się z marzeniami o pracy aurora - zagrzmiał ojciec, siedząc na łóżku.
-Nie nazywaj mnie tak! - wrzasnęła, a jej włosy zaczęły zmieniać kolor na czerwony.
-Zaraz - powiedziałam - masz na imię Nimfadora? - zaczęłam się śmiać. Tonks otworzyła już usta, by rozpocząć kłótnię, jednak ojciec przerwał naszą ledwo rozpoczętą konwersację.
-Twoja matka dodawała rozmaryn do każdego eliksiru. Nie miałem nic do powiedzenia. Ty też musiałaś zostać rozmarynem. Jesteście siebie warte. Wprowadzacie w moje spokojne życie starcze niepokój. Nie chcę was tu dzisiaj widzieć ani sekundę dłużej!

-Żartował - powiedziała Tonks spokojnie, kiedy wracałyśmy tym samym korytarzem.
-Powiedz mi proszę, gdzie tu jest najbliższa sowiarnia? - zapytałam.
-Mogę ci pożyczyć moją. Już dawno nigdzie nie była. Rozprostowanie skrzydeł dobrze jej zrobi. 

Oliverze, 
wiem że minęło zaledwie kilka godzin od naszego ostatniego spotkania, jednak postanowiłam skorzystać z pierwszej okazji, by do ciebie napisać. Ojciec czuje się całkiem dobrze, zapewne za kilka dni, kiedy w pełni odzyska siły, wróci do siebie. Mieszkam przy jednej z magicznych ulic. Jeśli odwiedzisz kiedyś Londyn, nie zapomnij wpaść na Kettle Street 140 mieszkania 27. Całuję,
Rose.  

     Centralny Ośrodek Kształcenia Aurorów - COKA, mieścił się na Oxford Street, jednej z najruchliwszych, londyńskich ulic. Tonks wyjaśniła mi, jak się do niego dostać. Weszłam więc w ciemną i wąską uliczkę, która znajdowała się pomiędzy barem szybkiej obsługi, a sklepem odzieżowym. Po prawej stronie zgodnie z instrukcją znalazłam drzwi. Otworzyłam je i weszłam do środka. Pomieszczenie, w którym obecnie stałam, było klaustrofobiczne. Wyjęłam więc moją różdżkę i machnęłam nią, dokładnie tak jak za pierwszym razem, kiedy to kupowałam ją u najwybitniejszego wytwórcy różdżek w Paryżu - pana Richelieu. Coś świsnęło w powietrzu. Pojawiła się przede mną ciemnoniebieska kotara, niepewnie ją osunęłam. 
     Zrobiłam krok, który rozniósł się echem po wielkim hallu, którego podłoga oraz ściany wyłożone były beżowymi kafelkami. Kobieta siedząca za biurkiem nie podniosła nawet głowy. Zapewne była przyzwyczajona do tego dźwięku i wiedziała, że osoba, która zaszczyciła ośrodek swoją osobą i tak najpierw podejdzie do niej. 
-Dzień dobry - powiedziałam pewnym siebie tonem. 
-Dzień dobry - pisnęła kobieta, nie odrywając wzroku od pergaminu, na którym pisała coś z wielką pieczołowitością. 
-Chciałabym zapisać się na najbliższy kurs - oznajmiłam spokojnie, nie zrażając się do jej postawy. Dopiero teraz zlustrowała mnie wzrokiem i położyła kawałek pergaminu.
-Wypełnić - wydała polecenie i zajęła się swoimi sprawami. 
Kilka minut później podeszłam znów do biurka i położyłam jej przed nosem moje zgłoszenie. 
-Czy to wszystko? - zapytałam, a ona wzięła do ręki kartę, po czym znowu spojrzała na mnie.
-Moody? Jesteś rodziną Alastora Moody'ego? 
-Nie, nie. To tylko zbieżność nazwisk - zapewniłam z udawaną szczerością. 
-Pani podanie będzie rozpatrzone, o tym czy zostało zaakceptowanie, otrzyma pani powiadomienie. 

     Postanowiłam, że do domu wrócę mugolskim metrem, w końcu nie spieszyło mi się nigdzie. Miałam wakacje. Słońce świeciło mi prosto w twarz, uniemożliwiając zobaczenie czegokolwiek. Wyciągnęłam klucz z kieszeni moich spodni, będąc na parterze. Wyszłam na pierwsze piętro, gotowa przekręcić klucz w zamku, jednak pod moimi drzwi zastałam Olivera. 
-Co ty tutaj robisz? - uśmiechnęłam się do niego.
-Czekam na ciebie od jakiejś godziny, żeby zabrać cię z tego miasta. 

Wiem, dzisiaj praktycznie zero akcji, ale nie chciałam po dwóch tygodniach milczenia, nadal nic nie dodawać. Wiem również, że zaniedbałam znowu Was, ale obiecuję, że kolejny weekend będzie weekendem nadrabiania moich ulubionych historii :)
Dobrej nocy :)

sobota, 11 października 2014

Rozdział VIII

     Moją głowę przepełniały pesymistyczne myśli od kilku tygodni. Na pewno nie uda mi się zaliczyć owutemów, które z roku na rok były coraz trudniejsze. Od kiedy pamiętam miałam problem z wiarą w siebie. Ludzie naokoło mówili, że jestem zdolna, wielka kariera przede mną, pójdę w ślady ojca... Broniłam się przed tym jak tylko mogłam najlepiej. Po szóstym roku nauki w Beaubaxton wszystko się zmieniło, za sprawą mojej matki. Czasami zapominałam, że ona w ogóle istnieje, że mieszka gdzieś w Paryżu i wciąż jest moją matką.
     Oprócz tych rozmyślań zastanawiała mnie wciąż nierozwiązana sprawa Harry'ego i turnieju. Ostatnie zadanie zbliżało się wielkimi krokami, a ja nie potrafiłam znaleźć rozwiązania tej łamigłówki. Moja intuicja, a podobno kobieca intuicja rzadko się myli, podpowiadała mi, że trzecie zadanie przyniesie coś naprawdę niedobrego.

    Egzaminy rozpoczęły się na tydzień przed ostatnim zadaniem. Na pierwszy ogień poszła transmutacja, po wyjściu z Wielkiej Sali poczułam niesamowitą ulgę. Jeden z pięciu egzaminów był już za mną, to tak jakbym zrzuciła z siebie jeden z pięciu obciążających mnie kamieni. Jeszcze tylko cztery. Wtorek przyniósł egzamin z zielarstwa. Nigdy nie byłam pewna moich umiejętności z tego przedmiotu, gdyż zainteresowanie właściwościami leczniczymi roślin ograniczałam do koniecznego minimum. Najbardziej zależało mi na zaliczeniu jak najlepiej obrony przed czarną magią. Nawet jeśli nie zostanę aurorem, to po uzyskaniu dobrego stopnia z obrony zawsze mogę pracować jako strażnik w Banku Gringotta. Dzięki pomocy Ophelii, eliksiry wypadły w moim wykonaniu niespodziewanie dobrze, podobnie jak zaklęcia w ostatni dzień.
     Już tylko weekend dzielił nas od finału turnieju, a tydzień od upragnionych wakacji. Czerwcowe powietrze było rześkie i miło było móc wdychać je, mając najtrudniejsze momenty już za sobą.

     Mecz quidditcha od którego zależały losy drużyny Gryfonów miał mieć miejsce w sobotę. Przez cały ten tydzień praktycznie nie rozmawiałam z Woodem. Najpierw on nie chciał mnie dekoncentrować podczas owutemów, a później ja nie chciałam zawracać mu głowy przed meczem, który był dla niego bardzo ważny. Drużyna Krukonów walczyła o puchar.
     Zajęłam już miejsce na trybunie, obok mnie siedziały Siobhan i Ophelia. Jednak kiedy pani Hooch rozpoczęła spotkanie, korzystając z tego, że wszyscy skupieni byli na oglądaniu latających zawodników, wymknęłam się i udałam do zamku, mając nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Szczególnie, że nie zauważy tego mój ojciec.
     Zamek był całkiem pusty, znalazłam się więc szybko w sali obrony przed czarną magią. Przemknęłam szybko przed rzędy stolików i stanęłam przed drzwiami do pokoju mojego ojca. Rzuciłam zaklęcie, które otworzyło drzwi bez żadnego hałasu.
     Znalazłam się w przerażająco ciemnym pokoju, cisza która tutaj panowała przerażała mnie, jednak wiedziałam, że jeśli już posunęłam się tak daleko, to muszę doprowadzić tą sprawę do końca. Rozejrzałam się wokół. Książki, kufry, walizki, pergamin... na niewielkim stoliku zauważyłam piersiówkę. Bez wahania po nią sięgnęłam, odkręciłam i powąchałam. Ten zapach był mi kompletnie nieznany, na pewno nie był to sok dyniowy, ani piwo kremowe. Schowałam ją do kieszeni, mając nadzieję, że ojciec nie zauważy jej zniknięcia. Nagle usłyszałam dziwne odgłosy, dochodziły praktycznie z każdej możliwej strony, szybko wyszłam z pokoju i dzierżąc eliksir w spoconej z nerwów dłoni, udałam się do pokoju wspólnego Gryfonów.
     Odetchnęłam z ulgą dopiero, kiedy usiadłam na łóżku i schowałam butelkę do szuflady. Godzinę później, w sypialni pojawiły się dziewczyny oznajmiając, że Gryfoni wygrali i wieczorem odbędzie się impreza. Postanowiłam, że odszukam Wooda i pogratuluję mu, a dziwną substancją, zajmę się później.
     Godzina mijała za godziną, a ja wciąż nie odważyłam się zerknąć do szuflady, by dokładniej zbadać ukradziony przedmiot. Nie miałam nawet odwagi otworzyć szuflady, by sprawdzić czy wciąż tam się znajduje. Może jakimś magicznym sposobem, eliksir zniknął, a tym samym zniknął mój dylemat.

    -Ophelio! - zawołałam, a dziewczyna odwróciła się szybko.
-Ty wciąż tutaj? - zdziwienie malowało się na jej twarzy. -  Przecież zostało pół godziny do rozpoczęcia ostatniego zadania.
-Chodź szybko - nie czekając na jej reakcję, pociągnęłam ją za rękę do dormitorium.
-Oliver? - wybałuszyła oczy na widok Wooda, siedzącego jak gdyby nigdy nic na jednym z łóżek.
-Potrzebuję twojej pomocy - oznajmiłam, po czym po raz kolejny wytłumaczyłam moje podejrzenia i teorie, po czym opowiedziałam historię zdobycia eliksiru.
-Sądzę, że to eliksir wielosokowy - mówiłam. - Wszystko się zgadza. Pamiętasz jak Snape mówił o znikających składnikach? - skinęła głową. - Zauważyłaś, że na lekcjach obrony mój rzekomy ojciec ciągle coś pije?
-To ma sens... - przyznała. - Co robimy?
-Musisz sprowadzić do lochów Snape'a - oznajmiłam.

     Piętnaście minut później wraz z Oliverem, czekaliśmy pod klasą eliksirów na Ophelię i profesora Snape'a. Nigdy nie byłam optymistką, jednak miałam nadzieję, że jedna z ulubionych uczennic, przekona zatwardziałego belfra jakąś ciekawą bajeczką.
-Co masz zamiar mu powiedzieć? - zapytał Oliver.
-Muszę go przekonać, że mam rację. Użycie odpowiednich argumentów będzie tutaj najlepszym rozwiązaniem - sama nie wierzyłam w powodzenie tego przedsięwzięcia. Nagle usłyszeliśmy kroki, ktoś schodził po krętych schodach. Nie potrafiłam ocenić czy to jedna, czy dwie osoby. Jednak kiedy chwilę później zobaczyłam wściekłą twarz Snape'a, który już otwierał usta, żeby zacząć nas ganić, zaczęłam mówić.
-Profesorze, wiem kto kradł pańskie zapasy - podniosłam dłoń, w której dzierżyłam piersiówkę. - Wiem też, że nie jako nauczyciel, nie może pochwalać pan takiego zachowania, ale ukradłam to z gabinetu mojego ojca. Według mnie to eliksir wielosokowy.
-Za mną - jego czarna peleryna zatrzepotała w powietrzu i weszliśmy do klasy. Odebrał ode mnie eliksir, po czym powąchał jego zawartość. - Pij - podał buteleczkę Ophelii. Przerażona dziewczyna wzięła głęboki wdech i upiła łyk. Napięcie, które powstało w pomieszczeniu, w chwili kiedy oczekiwaliśmy efektu działania tego eliksiru, zdawało się rozsadzać nam głowy. Zazwyczaj takie momenty wydają się trwać wieczność, tak naprawdę minutę później postać pięknej Ophelii, zamieniła się w oblicze mojego szkaradnego ojca. Poczułam dumę, moja teoria okazała się być prawdziwa.
-Za mną - syknął Snape.

     Zdziwienie na twarzy Dumbledore'a miało się nijak w porównaniu do zdziwienia, jakie pojawiło się na twarzy człowieka, który siedział sobie spokojnie, udając że jest Szalonookim, zobaczywszy jak kolejny Moody wchodzi na trybunę dla nauczycieli, a my razem z nim. Tajemnicza osoba, spróbowała wyciągnąć różdżkę, jednak profesor Snape rozbroił go, używając zaklęcia expelliarmus.
-To nie jest Alastor, ten człowiek przez ostatnie kilka miesięcy pił eliksir wielosokowy - oznajmił nauczyciel eliksirów.
-Dumbledore położył jedną dłoń na ramieniu Snape'a, drugą na ramieniu podejrzanego i zniknął.
-Kto to jest? - zapytała nas profesor McGonagall, która zaniepokojona całą sytuacją próbowała odzyskać upragnioną kontrolę nad tą sprawą.
-Ophelia - oznajmiłam.
-Siadaj, dziecko - zwróciła się do postaci Moody'ego, w której ukryta była drobna dziewczyna. - Jeszcze chwila i odzyskasz swoją skórę.

     Wraz z Oliverem, zeszłam z trybuny.
 -Miałaś racę.
-Tak, ale czuję, że to jeszcze nie jest koniec. Wiesz, że do przygotowania eliksiru wielosokowego potrzebne są włosy osoby, w którą chcesz się zamienić? - Wood założył ręce na piesi.
-To znaczy, że musi mieć styczność z twoim ojcem.
-Nigdy nie miałam z nim dobrych relacji, ale to jednak mój ojciec, sam rozumiesz. Styczność? On musi go gdzieś przetrzymywać. Przecież mój staruszek w życiu nie pozwoliłby na taką akcję. Owszem, jest Szalonooki, ale na pewno nie głupi.
-Wszystko będzie dobrze... - chciał mówić dalej, jednak ugryzł się w język, kiedy zrozumiał, że takie pocieszanie nie ma większego sensu.

      Następnie wszystko potoczyło się tak szybko, że z trudnością łapałam oddech. Snape wrócił i powiedział, że znaleźli mojego prawdziwego ojca, który cały czas był uwięziony w skrzyni. Nie chciałam sobie nawet tego wyobrażać, będąc uczepiona Olivera i szybując w powietrzu nad labiryntem. Mogłoby się to skończyć fatalnie, biorąc pod uwagę moją nieumiejętność latania i utrzymania równowagi. Wypatrywaliśmy pucharu, który czekał na zawodników, ukryty gdzieś w ślepym zaułku. Snape nie chciał nam powiedzieć, kim była osoba podająca się za Alastora. Powiedział tylko o tym, że puchar to świstoklik, przenoszący zawodnika w miejsce, gdzie czeka już na niego Voldemort. Moim zadaniem było odnaleźć ten świstoklik, zanim zrobią to zawodnicy. Feur się poddała, to nas pocieszało. Ale gdzieś w labiryncie pozostała trójka zawodników.
-Oliver, zejdź niżej - powiedziałam mu do ucha, dzierżąc wciąż w dłoni moją różdżkę, tak na wszelki wypadek.
-Rose, nie wiem czy to jest dobry pomysł - skomentował, jednak ja nic nie odpowiedziałam, ponieważ po lewej stronie zauważyłam coś, co iluminowało błękitnym światłem. 
-Skręć tam - wskazałam końcem różdżki kierunek. - To tutaj - oznajmiłam, kiedy znaleźliśmy się nad pucharem.
-Co robisz? - zapytał Wood, kiedy zaczęłam wiercić się na miotle.
-Schodzę na dół -  odparłam, a kiedy zauważyłam że patrzy na mnie niepewnie, pocałowałam go delikatnie. - Wszystko będzie dobrze... o cholera! - na dole coś się poruszyło. Dwie postacie biegły równocześnie w kierunku pucharu. Nie mogłam zrobić nic innego, było na to już za późno. Skoczyłam prosto na puchar, w odpowiednim momencie. Chwilę później wirowałam w powietrzu, razem z Diggorym i Potterem.

     Znalazłam się na bagnistym terenie, otaczała mnie mgła i szare, kamienne nagrobki. Nie byłam w stanie dostrzec ani Harry'ego, ani Cedrika. Usłyszałam jednak krzyk Pottera, zaczęłam przedzierać się w kierunku, usłyszanego dźwięku. Zarys trzech sylwetek majaczył, zdawało się, że gdzieś w oddali. Jedna z nich - gruba i niska, nie należała na pewno do znanych mi ludzi. Kilka kolejnych kroków upewniło mnie o słuszności moich przekonań. Nieznajomy wyciągnął już różdżkę w kierunku Cedrika.
-Expelliarmus! - krzyknęłam, a kawałek drewna przyfrunął do mnie z ciemności. - Drętwota! - czerwony promień światła wystrzelił z mojej różdżki i ugodził mężczyznę w pierś. Podbiegłam do Cedrika. - Harry! Musimy się stąd wynosić! - wrzasnęłam, jednak wokół Pottera zgromadziło się już mnóstwo osób w czarnych kapturach.
-Uciekajcie! - usłyszałam tylko jego krzyk, a może to była tylko moja podświadomość. Chwyciłam Diggory'ego za rekę i teleportowałam nas do Hogsmeade. Upadliśmy na kamienny bruk z ogromnym impetem. Moją prawą rękę przeszył ogromny ból. Podniosłam się jednak na równe nogi i podeszłam do Puchona.
-Cedrik, wszystko gra? - zapytałam, a on przytaknął tylko ruchem głowy. Chyba był w szoku. - Chodź, musimy wrócić do Hogwartu.

     Droga zajęła nam dwa razy więcej czasu niż zwykle. Brak mojego skupienia spowodował, że proces teleportacji był bardzo gwałtowny. Cedrik utykał na jedną nogę z powodu zadania w labiryncie, a na drugą, z powodu upadku, który nastąpił w Hogsmead.
-Jeszcze tylko kawałek - mówiłam, kiedy przystawał, by odpocząć. Chłopak nie mówił jednak nic. Dlatego ja też, przestałam go dopingować. Mój umysł zajęły myśli o Harrym. Nie miałam pojęcia co się z nim teraz dzieje, nie powinnam go była tam zostawiać samego. Jeśli on umrze, nie wybaczę sobie tego nigdy w życiu. Dlaczego tam nie zostałam, tylko uciekłam, jak zwykły tchórz? Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na to pytanie, które wracało do mnie jak bumerang.
     Wchodząc na teren zamku, poczułam się bezpiecznie. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, które pozwalało mi myśleć, że nic złego nie jest w stanie się już przytrafić. Weszliśmy na arenę. Kibice opuścili już trybuny. Zapewne z powodu takiego zarządzenia dyrektora. Jednak kilka osób wciąż było tam obecnych. Zauważyłam Siobhan, Ophelię i Olivera. Ten ostatni podbiegł do mnie, a ja rzuciłam mu się w objęcia, po czym zaczęłam płakać w jego koszulkę.
-Szz... - uciszał mnie. - Wszystko już jest dobrze.
-Co z Potterem? - pisnęłam.
-Jest w skrzydle szpitalnym. Wrócił parę minut temu, nie wiedział co dzieje się z wami. Powiedział, że Voldemort wrócił. - Oznajmił Wood, a ja przytuliłam go jeszcze mocniej.

Wybaczcie mi proszę, moją nieobecność. Jednak sprawdzian za sprawdzianem ciągną się jak dzień za dniem. Mogłam rozbić ten rozdział na dwa krótsze, jednak mam już pomysł na dalszą część opowiadania, dlatego mknę szybko przez akcję.
Ostatnio zarejestrowałam się na stronie Pottermore. Ku mojemu zaskoczeniu, po rzetelnym wypełnieniu testu, nieomylna Tiara Przydziału przydzieliła mnie do Slytherinu ;(  Przemówił przeze mnie wewnętrzny Ślizgon :O
Mam wielką nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się szybciej, ale niczego nie obiecuję.
Pozdrawiam wszystkich, którzy jeszcze o mnie nie zapomnieli i wciąż tutaj są <3