niedziela, 8 listopada 2015

Rozdział XIII

-Rose, wstawaj! - usłyszałam głos, więc szybko otworzyłam oczy. Nad moim łóżkiem stała Tonks, która teraz wyszarpywała mi z rąk ciepłą kołdrę. - Coś się dzieje u twojego staruszka.
     Te ostatnie słowa wystarczyły bym szybko zerwała się na nogi i w minutę była gotowa do wyjścia.

     Trzymając różdżki gotowe do rzucenia uroku, weszłyśmy powoli do domu, w którym mieszkał ojciec. Był to niewielki dom, urządzony bez kobiecej ręki, zagracony mnóstwem dziwacznych przedmiotów służących do wykrywania czarnej magii.
-Kto cię nasłał?! - usłyszałyśmy głos Alastora, a kiedy skręciłyśmy w lewą stronę, ujrzałyśmy Moody'ego w koszuli nocnej, a obok niego dwóch mężczyzn, którzy mogli poruszać tylko gałkami ocznymi. Zapewne tatuś rzucił na nich jakieś bardzo przyjazne zaklęcie.
-Kolejni! - ryknął nie odwracając się w naszą stronę.
-Przecież ci nie odpowiedzą - mruknęłam zaspanym głosem, mając przeczucie że to kolejny fałszywy alarm. Podeszłam do nich i wyciągnęłam z ich kieszeni różdżki - finite - powiedziałam, a mężczyzni znowu zaczęli się swobodnie ruszać. Zerknęłam na Tonks, która wciąż trzymała różdżkę w pogotowiu.
-Przepraszamy - powiedział jeden z nich z dziwnym akcentem - zapomnieliśmy o strefach czasowych - świdrował mnie wzrokiem, tak jakby był się spojrzeć na mojego ojca. Wcale mu się nie dziwiłam. Stary wariat w koszuli nocnej. - Jesteśmy pracownikami amerykańskiego ministerstwa magii - kontynuował poprawiając sobie nerwowo krawat. - Chcieliśmy pana zaprosić na konferencję do Chicago...
-Jankesi i ich pomysły! O szóstej rano! - przerwał mu ojciec. - W takich sytuacjach w Europie wysyłane są sowy, a nie dwójka wyrostków w czarnych płaszczach o szóstej rano! Żegnam panów! - zagrzmiał, wychodząc z salonu.
    Czarodzieje ze Stanów Zjednoczonych pożegnali się ze mną i z Tonks, po czym korzystając z kominka zniknęli w płomieniach.
-Pamiętam jakby to było wczoraj - zaczął mówić Alastor - wpadł tutaj Glizdogon z młodym Crouchem. Dokładnie tak jak oni. Bez żadnej zapowiedzi...  - ojciec zauważył, że jego ton brzmi zbyt sentymentalnie, więc kaszlnął i powiedział - a ty musisz się jeszcze wiele nauczyć - oznajmił surowym tonem patrząc na mnie, po czym pokuśtykał na piętro.

-To ja może zrobię herbatę - powiedziałam, kierując się do kuchni.
-Bardzo dobry pomysł - mruknęła Tonks.

      Koniec czerwca przyniósł ze sobą dłuższe i słonecznie dni, a ponadto ostatnie zaliczenia w Centrum Kształcenia Aurorów. Zliczywszy pierwszy rok, razem z Xavierem postanowiliśmy udać się do parku, w którym już czekała na nas Siobhan z kuflami mrożonego kremowego piwa.
-Gdzie Oliver? - zapytała przyjaciółka, przytulając mnie na przywitanie.
-Niestety jest zajęty, dzisiaj i jutro ma ostatnie treningi przed przerwą letnią.
-Właśnie - zaczął Xavier. - Wiesz, że Angelique, moja siostra pracuje teraz jako przedstawiciel francuski w australijskim ministerstwie?
-Jak ona złapała taką pracę - wytrzeszczyłam oczy.
-Ona od zawsze była ambitna i rządna przygód - oznajmił Xavier. - Dostała kilka biletów na mistrzostwa w quidditchu, może chcecie się wybrać z nami?
-Żartujesz? - uśmiechnęłam się - Oliver oszaleje ze szczęścia.
-Zaprosimy jeszcze Ophelię, będzie zabawa! - ożywiła się Siobhan, upijając łyk piwa.

     Wiedziałam, że dwa miesiące przerwy od bycia w ciągłej gotowości to zdecydowanie za długi okres czasu bez problemów. Nastały zbyt mroczne czasy, by czemukolwiek się dziwić. Więc kiedy w czerwcowy wieczór Tonks wpadła do mojego mieszkania jak burza i powiedziała, że coś dzieje się w Ministerstwie, bez wahania, złapawszy tylko różdżkę w dłoń, udałyśmy się do garderoby i deportowałyśmy się do Ministerstwa.
     Do moich nozdrzy dotarł znajomy zapach niebezpieczeństwa. Nie dla każdego był on wyczuwalny, ale kiedy działo się coś strasznego, zawsze łaskotał mnie w nos.
-Chodźmy - szepnęła Tonks. Zauważyła mojego ojca i Lupina, stojących nieopodal.
      Spojrzałam nerwowo na twarz ojca, jak zwykle okalały ją zmarszczki, ale tym razem były jakby wyraźniejsze. Chciałam z niej coś odczytać. Niestety, nie udało mi się. Syriusz pojawił się znikąd, a zaraz po nim Shacklebolt.
-Nie możemy już dłużej czekać – powiedział nerwowo Syriusz.
-Aportujemy się do komnaty, różdżki w pogotowiu – wydał polecenie Moody.
Trzask, dźwięk towarzyszący deportacji. Ciemna komnata wyłożona kafelkami przywitała nas echem i świstem zaklęć, rzucanych przez aurorów i zwolenników Voldemorta. Znalazłam się naprzeciw jednego z nich.
-Drętwota! - ryknęłam. Strumień światła wyleciał z końca mojej różdżki i ugodziła przeciwnika w pierś. Zauważyłam Cedric'a obok siebie. - Za mnie! No już! - chłopak posłusznie ukrył się za moimi plecami. - Protego!
Chwyciłam go za nadgarstek i wbiegłam za najbliższy posąg. Podbiegła do mnie Tonks z Nevillem.
-Zabierz ich w bezpieczne miejsce! - oznajmiła, więc nie zastanawiając się długo deportowałam się, wraz z dwoma uczniami.
     Rozejrzałam się dookoła. Mój umysł nieświadomie wybrał Hogsmeade jako bezpieczne miejsce. Twarz Neville'a pozieleniała, zgiął się wpół i zwrócił obiad. Poklepałam go po plecach.
-Ile razy będę musiała cię jeszcze ratować? - zapytałam Diggory'ego. W odpowiedzi Cedric wzruszył ramionami.
-Mam nadzieję, że to był ostatni raz - odparł.
-Neville? Wszystko w porządku? - zapytałam, gdy jego twarz zbladła.
-Jest super.
-No to super - westchnęłam głęboko, chowając różdżkę do kieszeni spodni.
-Co tu się cholibka wyprawia?! - usłyszeliśmy donośny głos za naszymi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam znajomą twarz Hagrida.
-Śmierciożercy w ministerstwie - oznajmiłam. - Próbowali zdobyć przepowiednię.
-A oni co tam robili, do licha? - gajowy zmierzył ich groźnym spojrzeniem.
-My tylko... - zaczął Cedric, jednak olbrzym mu przerwał.
-Zaprowadzę was do szkoły. No, chodźcie, chodźcie.
-Dziękuję, Hagridzie - powiedziałam.
-Nie ma za co, cholibka. Ciężkie czasy nastały, oj ciężkie.

1 komentarz: