Ophelia czekała na mnie w nowo otwartym barze dla czarodziejów - Ognisty Smok. Od kilku miesięcy był to jeden z najpopularniejszych czarodziejskich lokali w Londynie. Panowała tu przyjemna atmosfera, w tle pobrzmiewała delikatna jazzowa muzyka.
-Przepraszam, że musiałaś na mnie czekać - powiedziałam, sadowiąc się na wysokim krześle barowym.
-To ja przyszłam za wcześnie - odparła serdecznie. - Jestem na stażu u świętego Munga - dodała wyraźnie z siebie zadowolona, na jej twarzy pojawił się bowiem szeroki uśmiech.
-Gratuluję.
-Póki co nie ma czego. Jestem pielęgniarką, to dobre na początek. Mam nadzieję, że po ukończeniu kursu, zostanę przeniesiona do skrzydła tworzenia leczących eliksirów.
-Jestem przekonana, że ci się to uda - zapewniłam. - Pójdę zamówić piwo kremowe, co ty na to? - kiwnęła głową z aprobatą i założyła nogę na nogę. - Zaraz wracam.
Ruszyłam w kierunku baru, przebijałam się przez tłum nieznajomych ludzi. Zawsze wolałam przebywać w miejscach, które nie były chętnie uczęszczane. Lubiłam mieć przestrzeń wokół siebie, albo posiadać przynajmniej takie wrażenie. Ognisty Smok miał w sobie jednak coś interesującego, dzięki czemu wszyscy tak chętnie do niego przychodzili.
-Dwa razy piwo kremowe - powiedziałam do barmana, który w odpowiedzi skinął tylko głową. Czekając na zamówienie zaczęłam rozglądać się wokół. Zauważyłam w tym dzikim tłumie Katie Bell, siedzącą z kimś na sofie pod oknem. Już chciałam pójść się z nią przywitać i zapytać jak jej się układa, gdy nagle zauważyłam, że osobą, która siedzi obok niej jest Oliver.
-Tam jest Wood - oznajmiłam kładąc przed Ophelią zamówiony wcześniej trunek. Przyjaciółka zrobiła wielkie oczy, więc dodałam - nie sam. Z Katie Bell.
-Żartujesz? - prawie zakrztusiła się piwem, a ja łapczywie wypiłam kilka łyków. W głębi duszy byłam wściekła. Wściekłość rozlewała się powoli wewnątrz mnie, biorąc górę nad pozytywnymi emocjami. - Rozstaliście się? - zadała proste pytanie.
-Nie - odpowiedziałam - przynajmniej tak mi się wydawało. Nie odzywa się do mnie od kilku tygodni. W szkole widywaliśmy się codziennie, później próbowaliśmy to utrzymać, bezskutecznie. Najwyraźniej każde z nas zajęło się własnym życiem.
-Nie mogliście zająć się wspólnym życiem? - wywróciłam oczami. - Chodźmy tam! - zarządziła. - Konfrontacja jest najlepsza.
Przekonała mnie, chciałam wyjaśnić tą sytuację, albo usłyszeć od niego cokolwiek, byleby tylko rozjaśniłoby to moje nad wyraz czarne myśli.
Stanęłyśmy nad ich stolikiem, trzymali się za ręce. Twarz Katie pobladła, otworzyła również usta ze zdziwienia. Oliver z uśmiechem pomachał do nas, po czym znowu utkwił rozmarzony wzrok w jej twarzy.
-Amortensja - szepnęła mi na ucho przyjaciółka, która od razu rozpoznała działanie tego eliksiru. - Musimy go stąd zabrać - podpowiedziała mi.
Wbiłam wzrok w Katie, szybkim ruchem wyciągnęłam z kieszeni różdżkę i wycelowałam ją prosto w jej twarz. Kątem oka zauważyłam, że ludzie zaczęli się przyglądać tej sytuacji.
-Od jak dawna wciskasz w niego ten eliksir? - syknęłam. Oliver próbował mnie powstrzymać przed wyrządzeniem krzywdy jego rzekomo jedynej miłości. Odepchnęłam go tak, że opadł znów na sofę.
-No już, gadaj ty wredna ropucho - powiedziałam ostro przez zaciśnięte zęby, zaciskając dłoń na różdżce.
-Od miesiąca - odpowiedziała spokojnie mrużąc oczy.
Schowałam różdżkę, Ophelia złapała Wooda i mnie za rękę, po chwili byliśmy już pod jej domem. Weszliśmy w trójkę do środka, co było ciężkie do zrealizowania, ze względu na Olivera, będącego wciąż pod wpływem eliksiru miłości. Domagał się zaprowadzenia go z powrotem do Katie Bell. Miałam ochotę nasłać na niego tłuczka, jednak starałam się trzymać nerwy na wodzy. Usadowiłyśmy Wooda na łóżku, Ophelia zaczęła się krzątać po pokoju, szukając składników potrzebnych do przygotowania antidotum, a ja chodziłam nerwowo z kąta w kąt.
-Nie przypuszczałam, że z tej Katie taka małpa - powiedziała mieszając coś w fiolce. Oliver chciał jej bronić, jednak skutecznie go uciszyłam. - Miesiąc - mruknęła - przecież to nieludzkie. Mogła słuchać na lekcjach Snape'a. Wiedziałaby, że organizm nie jest ze stali. Spożywanie zbyt dużej ilości eliksirów może zaszkodzić...
-Coś o tym wiem - odparłam, przypominając sobie, jak długo trwała rekonwalescencja ojca po przywróceniu go do normalnych rozmiarów.
-To jest bez sensu! - krzyknął Wood. - Wypuśćcie mnie stąd! - poderwał się na równe nogi i skierował do drzwi. Byłam szybsza i zagrodziłam mu drogę.
-Nawet o tym nie myśl - powiedziałam poważnym tonem, wiedziałam, że nic to nie da.
-O co ci chodzi? - zapytał spoglądając na mnie ze zdziwieniem.
-Głupi jesteś - skwitowałam, a on zrobił minę zdezorientowanego dziecka.
-Powiedz mi, gdzie jest Katie! - zapytał, a krew we mnie zawrzała.
-Siedź cicho - mruknęłam. - Ophelio, długo jeszcze to potrwa? Nie wiem ile zdołam wytrzymać słuchając jego jęków.
-Gotowe! - oznajmiła moja przyjaciółka z nutką zadowolenia w głosie. - Wood, trzymaj. Piwo kremowe specjalnie dla ciebie.
-Ale ja nie chcę piwa kremowego...
-Pij to - wydałam ostry rozkaz, któremu nie próbował się sprzeciwiać. - Do dna - dodałam, kiedy upił najwyżej łyk.
-Rose, nie wiedziałam, że jesteś aż tak niecierpliwa - skomentowała Ophelia zwijając się ze śmiechu.
-Bardzo śmieszne, boki zrywać - mruknęłam niechętnie. - Przepraszam cię, że tak wyglądało nasze spotkanie. Mam nadzieję, że znajdziesz dla mnie jeszcze kiedyś czas.
-Jasne, umówimy się - zapewniła.
-Ophelia? Rose? - usłyszałam Olivera, który rozglądał się po pokoju wyraźnie zdezorientowany. - Skąd się tutaj wziąłem?
Pożegnałam się z przyjaciółką ruchem ręki, po czym chwyciłam Oliver i deportowaliśmy się do mojego mieszkania. Tak naprawdę nie miałam najmniejszej ochoty z nim rozmawiać.
-Nie wiem co powiedzieć - zaczął nieśmiało.
-Masz szczęście, że jest przerwa w rozgrywkach - przerwałam mu surowym tonem zdejmując czarny płaszcz. Weszłam do łazienki i z hukiem zatrzasnęłam drzwi. Oparłam się o ścianę i zaczęłam liczyć do dziesięciu, żeby chociaż trochę się uspokoić.
-Rose - usłyszałam jego głos za drzwiami - wyjdź, proszę. Przecież musimy porozmawiać, wyjaśnić wszystko. - Otworzyłam drzwi i stanęliśmy naprzeciw siebie.
-Zdradziłeś mnie z nią? - zapytałam ze łzami w oczach, Oliver otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zabrakło mu słów. Minęłam go i podeszłam do okna.
-To był eliksir, a nie moje uczucia! - pierwszy raz usłyszałam jak krzyczy, nie będąc na treningu. - Poza tym wątpię! Przecież nic nie pamiętam! - westchnął głośno i groteskowo. - Przepraszam, zagalopowałem się. Nie chciałem na ciebie krzyczeć.
Nic na to nie odpowiedziałam. W głębi serca miałam ochotę rzucić kilka uroków na Katie Bell, żeby raz na zawsze nauczyć ją właściwego zachowania wobec mnie.
-Spójrz na mnie, proszę - wyszeptał. Odwróciłam się niechętnie, nerwowo mnąc moją bluzkę w dłoniach. Położył swoje ręce na moich ramionach. - Rosemary, bardzo cię kocham i nie jestem w stanie wyobrazić sobie życia bez ciebie. Nie chciałem cię zranić, a wszystko co robiłem przez ostatni miesiąc było nieświadome i robione pod przymusem. Nie gniewaj się, błagam.
Spojrzałam na niego z litością, jednak jego niebieskie oczy zawsze działały na mnie tak samo. Moje serce zmiękło.
-Nigdy więcej mi tego nie rób, słyszysz? - ujęłam jego twarz w dłonie i połączyłam nasze i usta w krótkim pocałunku. - Mmm mam coś dla ciebie - wyrwałam się z jego objęcia i znalazłam w szufladzie bilety na mistrzostwa świata quidditcha w Australii. Pomachałam nimi do Olivera.
-Nie.. - szepnął z niedowierzaniem - jak ty... skąd masz te bilety?!
-Właściwie to trzydniowe karnety, na trzy ostatnie dni mistrzostw... aahh - Wood uniósł mnie kilka centymetrów nad ziemię, po czym otrzymałam kilkanaście całusów.
-Po co ci trzy bilety? - zapytał.
-Chciałam zaprosić Katie Bell, ale w takim wypadku chyba będę musiała zaprosić Ophelię - uśmiechnęłam się złośliwie, a on wciąż kiwał z niedowierzaniem głową.
Przepraszam, że rozdziały się nie pojawiały. Zaczęłam studia, straciłam więc czas wolny. Chcę za wszelką cenę skończyć to opowiadanie. Małymi kroczkami, nieustannie zbliżam się do tego celu.
Pozdrawiam :)
wtorek, 10 listopada 2015
niedziela, 8 listopada 2015
Rozdział XIII
-Rose, wstawaj! - usłyszałam głos, więc szybko otworzyłam oczy. Nad moim łóżkiem stała Tonks, która teraz wyszarpywała mi z rąk ciepłą kołdrę. - Coś się dzieje u twojego staruszka.
Te ostatnie słowa wystarczyły bym szybko zerwała się na nogi i w minutę była gotowa do wyjścia.
Trzymając różdżki gotowe do rzucenia uroku, weszłyśmy powoli do domu, w którym mieszkał ojciec. Był to niewielki dom, urządzony bez kobiecej ręki, zagracony mnóstwem dziwacznych przedmiotów służących do wykrywania czarnej magii.
-Kto cię nasłał?! - usłyszałyśmy głos Alastora, a kiedy skręciłyśmy w lewą stronę, ujrzałyśmy Moody'ego w koszuli nocnej, a obok niego dwóch mężczyzn, którzy mogli poruszać tylko gałkami ocznymi. Zapewne tatuś rzucił na nich jakieś bardzo przyjazne zaklęcie.
-Kolejni! - ryknął nie odwracając się w naszą stronę.
-Przecież ci nie odpowiedzą - mruknęłam zaspanym głosem, mając przeczucie że to kolejny fałszywy alarm. Podeszłam do nich i wyciągnęłam z ich kieszeni różdżki - finite - powiedziałam, a mężczyzni znowu zaczęli się swobodnie ruszać. Zerknęłam na Tonks, która wciąż trzymała różdżkę w pogotowiu.
-Przepraszamy - powiedział jeden z nich z dziwnym akcentem - zapomnieliśmy o strefach czasowych - świdrował mnie wzrokiem, tak jakby był się spojrzeć na mojego ojca. Wcale mu się nie dziwiłam. Stary wariat w koszuli nocnej. - Jesteśmy pracownikami amerykańskiego ministerstwa magii - kontynuował poprawiając sobie nerwowo krawat. - Chcieliśmy pana zaprosić na konferencję do Chicago...
-Jankesi i ich pomysły! O szóstej rano! - przerwał mu ojciec. - W takich sytuacjach w Europie wysyłane są sowy, a nie dwójka wyrostków w czarnych płaszczach o szóstej rano! Żegnam panów! - zagrzmiał, wychodząc z salonu.
Czarodzieje ze Stanów Zjednoczonych pożegnali się ze mną i z Tonks, po czym korzystając z kominka zniknęli w płomieniach.
-Pamiętam jakby to było wczoraj - zaczął mówić Alastor - wpadł tutaj Glizdogon z młodym Crouchem. Dokładnie tak jak oni. Bez żadnej zapowiedzi... - ojciec zauważył, że jego ton brzmi zbyt sentymentalnie, więc kaszlnął i powiedział - a ty musisz się jeszcze wiele nauczyć - oznajmił surowym tonem patrząc na mnie, po czym pokuśtykał na piętro.
-To ja może zrobię herbatę - powiedziałam, kierując się do kuchni.
-Bardzo dobry pomysł - mruknęła Tonks.
Koniec czerwca przyniósł ze sobą dłuższe i słonecznie dni, a ponadto ostatnie zaliczenia w Centrum Kształcenia Aurorów. Zliczywszy pierwszy rok, razem z Xavierem postanowiliśmy udać się do parku, w którym już czekała na nas Siobhan z kuflami mrożonego kremowego piwa.
-Gdzie Oliver? - zapytała przyjaciółka, przytulając mnie na przywitanie.
-Niestety jest zajęty, dzisiaj i jutro ma ostatnie treningi przed przerwą letnią.
-Właśnie - zaczął Xavier. - Wiesz, że Angelique, moja siostra pracuje teraz jako przedstawiciel francuski w australijskim ministerstwie?
-Jak ona złapała taką pracę - wytrzeszczyłam oczy.
-Ona od zawsze była ambitna i rządna przygód - oznajmił Xavier. - Dostała kilka biletów na mistrzostwa w quidditchu, może chcecie się wybrać z nami?
-Żartujesz? - uśmiechnęłam się - Oliver oszaleje ze szczęścia.
-Zaprosimy jeszcze Ophelię, będzie zabawa! - ożywiła się Siobhan, upijając łyk piwa.
Wiedziałam, że dwa miesiące przerwy od bycia w ciągłej gotowości to zdecydowanie za długi okres czasu bez problemów. Nastały zbyt mroczne czasy, by czemukolwiek się dziwić. Więc kiedy w czerwcowy wieczór Tonks wpadła do mojego mieszkania jak burza i powiedziała, że coś dzieje się w Ministerstwie, bez wahania, złapawszy tylko różdżkę w dłoń, udałyśmy się do garderoby i deportowałyśmy się do Ministerstwa.
Do moich nozdrzy dotarł znajomy zapach niebezpieczeństwa. Nie dla każdego był on wyczuwalny, ale kiedy działo się coś strasznego, zawsze łaskotał mnie w nos.
-Chodźmy - szepnęła Tonks. Zauważyła mojego ojca i Lupina, stojących nieopodal.
Te ostatnie słowa wystarczyły bym szybko zerwała się na nogi i w minutę była gotowa do wyjścia.
Trzymając różdżki gotowe do rzucenia uroku, weszłyśmy powoli do domu, w którym mieszkał ojciec. Był to niewielki dom, urządzony bez kobiecej ręki, zagracony mnóstwem dziwacznych przedmiotów służących do wykrywania czarnej magii.
-Kto cię nasłał?! - usłyszałyśmy głos Alastora, a kiedy skręciłyśmy w lewą stronę, ujrzałyśmy Moody'ego w koszuli nocnej, a obok niego dwóch mężczyzn, którzy mogli poruszać tylko gałkami ocznymi. Zapewne tatuś rzucił na nich jakieś bardzo przyjazne zaklęcie.
-Kolejni! - ryknął nie odwracając się w naszą stronę.
-Przecież ci nie odpowiedzą - mruknęłam zaspanym głosem, mając przeczucie że to kolejny fałszywy alarm. Podeszłam do nich i wyciągnęłam z ich kieszeni różdżki - finite - powiedziałam, a mężczyzni znowu zaczęli się swobodnie ruszać. Zerknęłam na Tonks, która wciąż trzymała różdżkę w pogotowiu.
-Przepraszamy - powiedział jeden z nich z dziwnym akcentem - zapomnieliśmy o strefach czasowych - świdrował mnie wzrokiem, tak jakby był się spojrzeć na mojego ojca. Wcale mu się nie dziwiłam. Stary wariat w koszuli nocnej. - Jesteśmy pracownikami amerykańskiego ministerstwa magii - kontynuował poprawiając sobie nerwowo krawat. - Chcieliśmy pana zaprosić na konferencję do Chicago...
-Jankesi i ich pomysły! O szóstej rano! - przerwał mu ojciec. - W takich sytuacjach w Europie wysyłane są sowy, a nie dwójka wyrostków w czarnych płaszczach o szóstej rano! Żegnam panów! - zagrzmiał, wychodząc z salonu.
Czarodzieje ze Stanów Zjednoczonych pożegnali się ze mną i z Tonks, po czym korzystając z kominka zniknęli w płomieniach.
-Pamiętam jakby to było wczoraj - zaczął mówić Alastor - wpadł tutaj Glizdogon z młodym Crouchem. Dokładnie tak jak oni. Bez żadnej zapowiedzi... - ojciec zauważył, że jego ton brzmi zbyt sentymentalnie, więc kaszlnął i powiedział - a ty musisz się jeszcze wiele nauczyć - oznajmił surowym tonem patrząc na mnie, po czym pokuśtykał na piętro.
-To ja może zrobię herbatę - powiedziałam, kierując się do kuchni.
-Bardzo dobry pomysł - mruknęła Tonks.
Koniec czerwca przyniósł ze sobą dłuższe i słonecznie dni, a ponadto ostatnie zaliczenia w Centrum Kształcenia Aurorów. Zliczywszy pierwszy rok, razem z Xavierem postanowiliśmy udać się do parku, w którym już czekała na nas Siobhan z kuflami mrożonego kremowego piwa.
-Gdzie Oliver? - zapytała przyjaciółka, przytulając mnie na przywitanie.
-Niestety jest zajęty, dzisiaj i jutro ma ostatnie treningi przed przerwą letnią.
-Właśnie - zaczął Xavier. - Wiesz, że Angelique, moja siostra pracuje teraz jako przedstawiciel francuski w australijskim ministerstwie?
-Jak ona złapała taką pracę - wytrzeszczyłam oczy.
-Ona od zawsze była ambitna i rządna przygód - oznajmił Xavier. - Dostała kilka biletów na mistrzostwa w quidditchu, może chcecie się wybrać z nami?
-Żartujesz? - uśmiechnęłam się - Oliver oszaleje ze szczęścia.
-Zaprosimy jeszcze Ophelię, będzie zabawa! - ożywiła się Siobhan, upijając łyk piwa.
Wiedziałam, że dwa miesiące przerwy od bycia w ciągłej gotowości to zdecydowanie za długi okres czasu bez problemów. Nastały zbyt mroczne czasy, by czemukolwiek się dziwić. Więc kiedy w czerwcowy wieczór Tonks wpadła do mojego mieszkania jak burza i powiedziała, że coś dzieje się w Ministerstwie, bez wahania, złapawszy tylko różdżkę w dłoń, udałyśmy się do garderoby i deportowałyśmy się do Ministerstwa.
Do moich nozdrzy dotarł znajomy zapach niebezpieczeństwa. Nie dla każdego był on wyczuwalny, ale kiedy działo się coś strasznego, zawsze łaskotał mnie w nos.
-Chodźmy - szepnęła Tonks. Zauważyła mojego ojca i Lupina, stojących nieopodal.
Spojrzałam nerwowo na twarz ojca, jak
zwykle okalały ją zmarszczki, ale tym razem były jakby
wyraźniejsze. Chciałam z niej coś odczytać. Niestety, nie udało
mi się. Syriusz pojawił się znikąd, a zaraz po nim Shacklebolt.
-Nie możemy już dłużej czekać –
powiedział nerwowo Syriusz.
-Aportujemy się do komnaty, różdżki
w pogotowiu – wydał polecenie Moody.
Trzask, dźwięk towarzyszący
deportacji. Ciemna komnata wyłożona kafelkami przywitała nas echem
i świstem zaklęć, rzucanych przez aurorów i zwolenników
Voldemorta. Znalazłam się naprzeciw jednego z nich.
-Drętwota! - ryknęłam. Strumień
światła wyleciał z końca mojej różdżki i ugodziła przeciwnika
w pierś. Zauważyłam Cedric'a obok siebie. - Za mnie! No już! - chłopak posłusznie ukrył się za moimi plecami. - Protego!
Chwyciłam go za nadgarstek i wbiegłam za najbliższy posąg. Podbiegła do mnie Tonks z Nevillem.
-Zabierz ich w bezpieczne miejsce! - oznajmiła, więc nie zastanawiając się długo deportowałam się, wraz z dwoma uczniami.
Rozejrzałam się dookoła. Mój umysł nieświadomie wybrał Hogsmeade jako bezpieczne miejsce. Twarz Neville'a pozieleniała, zgiął się wpół i zwrócił obiad. Poklepałam go po plecach.
-Ile razy będę musiała cię jeszcze ratować? - zapytałam Diggory'ego. W odpowiedzi Cedric wzruszył ramionami.
-Mam nadzieję, że to był ostatni raz - odparł.
-Neville? Wszystko w porządku? - zapytałam, gdy jego twarz zbladła.
-Jest super.
-No to super - westchnęłam głęboko, chowając różdżkę do kieszeni spodni.
-Co tu się cholibka wyprawia?! - usłyszeliśmy donośny głos za naszymi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam znajomą twarz Hagrida.
-Śmierciożercy w ministerstwie - oznajmiłam. - Próbowali zdobyć przepowiednię.
-A oni co tam robili, do licha? - gajowy zmierzył ich groźnym spojrzeniem.
-My tylko... - zaczął Cedric, jednak olbrzym mu przerwał.
-Zaprowadzę was do szkoły. No, chodźcie, chodźcie.
-Dziękuję, Hagridzie - powiedziałam.
-Nie ma za co, cholibka. Ciężkie czasy nastały, oj ciężkie.
Chwyciłam go za nadgarstek i wbiegłam za najbliższy posąg. Podbiegła do mnie Tonks z Nevillem.
-Zabierz ich w bezpieczne miejsce! - oznajmiła, więc nie zastanawiając się długo deportowałam się, wraz z dwoma uczniami.
Rozejrzałam się dookoła. Mój umysł nieświadomie wybrał Hogsmeade jako bezpieczne miejsce. Twarz Neville'a pozieleniała, zgiął się wpół i zwrócił obiad. Poklepałam go po plecach.
-Ile razy będę musiała cię jeszcze ratować? - zapytałam Diggory'ego. W odpowiedzi Cedric wzruszył ramionami.
-Mam nadzieję, że to był ostatni raz - odparł.
-Neville? Wszystko w porządku? - zapytałam, gdy jego twarz zbladła.
-Jest super.
-No to super - westchnęłam głęboko, chowając różdżkę do kieszeni spodni.
-Co tu się cholibka wyprawia?! - usłyszeliśmy donośny głos za naszymi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam znajomą twarz Hagrida.
-Śmierciożercy w ministerstwie - oznajmiłam. - Próbowali zdobyć przepowiednię.
-A oni co tam robili, do licha? - gajowy zmierzył ich groźnym spojrzeniem.
-My tylko... - zaczął Cedric, jednak olbrzym mu przerwał.
-Zaprowadzę was do szkoły. No, chodźcie, chodźcie.
-Dziękuję, Hagridzie - powiedziałam.
-Nie ma za co, cholibka. Ciężkie czasy nastały, oj ciężkie.
niedziela, 12 lipca 2015
Rozdział XII
Odliczałam dni do przyjścia wiosny. Tęskniłam za słońcem. Zima wpędzała mnie w nastrój przygnębienia.
Stanęłam w moim mieszkaniu. Byłam kompletnie przemoczona po zajęciach w terenie, które miały ocenić moje możliwości przetrwania w trudnych warunkach. Moje zęby obijały się o siebie, całe ciało drżało. Wiedziałam, że muszę się przebrać i założyć suche ubranie ale coś uniemożliwiało mi swobodne poruszanie się.
-Flagrate - wyjęłam różdżkę i wypowiedziałam zaklęcie. Na środku salonu zawisła w powietrzu lśniąca kula. - Incendio - szepnęłam i kula rozbłysła pomarańczowym płomieniem. Po chwili przyjemne ciepło dotarło do mojego ciała. W końcu ściągnęłam, najpierw płaszcz, a następnie pozostałe części mojej garderoby. Założyłam szlafrok i machnęłam różdżką w kierunku kuchni. Kiedy herbata była już gotowa, rozsiadłam się w fotelu, trzymając gorący kubek w dłoni.
Sięgnęłam po wczorajszą gazetę, która leżała na stoliku przede mną. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Dolores Umbridge, udzieliła ona wywiadu na temat rzekomo fatalnych metod nauczania w Hogwarcie. Czytałam już ten artykuł. Był skonstruowany z samych bredni i kłamstw wypowiedzianych przez Inkwizytora. Podczas świąt, kiedy przebywałam w kwaterze głównej, słuchałam narzekania Harrego i Rona, a nader wszystko Hermiony, która była oburzona lekcjami OPCM. Stwierdziła, że nawet Bartemiusz Crouch Jr. nauczył ich więcej w zeszłym roku.
Otworzyłam Proroka codziennego na przedostatniej stronie poświęconej quidditchowi. Według tabeli z wynikami Zjednoczeni z Puddlemore plasowali się na piątym miejscu drużyn w kraju. Kolejny ich mecz miał odbyć się nieopodal wsi Puddletown, w piątek. Chciałam odwiedzić Olivera, jednak nie wiedziałam czy pozwolą mi na to obowiązki.
We wtorkowy poranek stawiłam się w centrum kształcenia aurorów na Oxford Street. Moją grupę czekało długie i nudne sześć godzin zajęć teoretycznych. Usiadłam obok Xaviera, który już czekał na wykład.
-Co słychać u Siobhan? zapytałam niewinnie. Od kiedy ta dwójka spotkała się u mnie po raz pierwszy, utrzymują ze sobą kontakt.
-Masz zamiar dociekać czy się spotykamy? - odpowiedział pytaniem w języku francuskim. Często tak się porozumiewaliśmy, aby nikt nie był w stanie zrozumieć naszej rozmowy. Powinniśmy dostać za to dodatkowe punkty na zajęciach z maskowania.
-Wiem, że się spotykacie - uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
-No tak, dziewczyny - mruknął pod nosem.
-Sacrebleu - mruknęłam pod nosem, kiedy drzwi sali otworzyły się i zobaczyłam mojego ojca. Zapanowała cisza, słychać było tylko kroki. - Cudownie - szepnęłam do Xaviera.
-Moją obecność tutaj - zagrzmiał Alastor, wciąż kuśtykając w stronę katedry - możecie potraktować jako przestrogę. Praca aurora wymaga poświęceń. Ja poświęciłem oko, nogę, nos - wrzeszczał jak najęty, stojąc już przodem do słuchaczy - a może w najbliższym czasie będę musiał poświęcić również życie. Starając się o ten zawód musicie być świadomi konsekwencji. To nie jest praca dla słabeuszy! Jeśli chcecie mieć spokojne życie, możecie się zatrudnić w Proroku Codziennym i razem z głupimi redaktorkami pisać te wszystkie BZDURY I KŁAMSTWA! - ojciec zrobił krótką przerwę w swoim monologu, po czym dodał spokojniej - Jak wiecie, nazywam się Alastor Moody i jestem emerytowanym aurorem.
Wykład będący monologiem, prowadzony przez mojego ojca trwał stanowczo za długo. Opowiadał o tym, o czym sama zdążyłam się dowiedzieć. Żadna osoba z grupy nie należała do tajnego Zakonu Feniksa, żadna, oprócz mnie oczywiście. Można więc powiedzieć, że mam więcej zajęć praktycznych niż ktokolwiek inny. Po kilku godzinach wykład dobiegł końca, wyszliśmy do hallu głównego, gdzie czekała na nas świeżo przygotowana lista naszych kolejnych zajęć. Gigantyczny komunikat oznajmiał:
W piątkowe popołudnie weszłam do maleńkiej garderoby, jedynego pomieszczenia w moim mieszkaniu, które nie było magicznie zabezpieczone zaklęciami i z którego mogłam się bezpiecznie teleportować. Wzięłam głęboki oddech, a po chwili kiedy otworzyłam oczy, byłam w nieznanym mi miejscu. To Puddletown, przede mną pojawiło się znikąd średniej wielkości boisko do gry w quidditcha. Zauważyłam napis KASA BILETOWA, udałam się w tamtym kierunku. Wyciągnęłam z niewielkiej torebki kilka galeonów.
-Poproszę jeden bilet - oznajmiłam niewielkiej czarownicy, która siedziała za szybką z niezadowoloną miną.
-Jeśli dopłaci pani sykla, będzie mogła pani wygrać spotkanie z drużyną po meczu - zaskrzeczała, mierząc mnie wzrokiem.
-Dobrze - podałam jej jeszcze jedną monetę, tylko dlatego, aby przestała świdrować mnie wzrokiem.
Miejsca nie były numerowane. Usiadłam więc dość wysoko, obok grupki osób kibicujących Armatom z Chudley. Nie musiałam czekać długo, puste miejsca zapełniły się dość szybko. Drużyny wyszły na środek murawy. Kapitanowie podali sobie ręce, po czym zawodnicy odbiwszy się od ziemi, wznieśli się w powietrze. Pętli Zjednoczonych nie bronił Wood, na miotle, dość zwinnie poruszała się przed nimi dziewczyna.
-Kafel w posiadaniu McDuffa! - oznajmił głos komentatora, niosący się echem po widowni. -Podanie do Smith...! Niestety, niecelne. Teraz kafel jest w rękach Armat iiiii pierwsze dziesięć punktów dla gości! Niestety Monica Fox nie zdołała obronić tej piłki!
Minuta mijała za kolejną minutą, a przewaga drużyny z Chudley niebezpiecznie rosła. Kibice, stojący obok mnie byli z tego powodu bardzo zadowoleni. Po piątych okrzykach radości z rzędu, miałam ochotę zakleić im usta, rzucając na nich zaklęcie. Armaty prowadziły pięćdziesięcioma punktami.
-Trener drużyny Zjednoczonych podjął decyzję o zmianie obrońcy. Na boisko wlatuje właśnie Oliver Wood - uśmiech zagościł na mojej twarzy. Nie widziałam go od dwóch tygodni, a teraz podążał w kierunku pętli na swojej Błyskawicy.
-Pokaż im, jak się powinno grać - szepnęłam.
-Iiiii brawo! Wood obronił pierwszego kafla w tym meczu. Teraz Smith szybuje, zbliża się do obręczy Armat TAAAK! Dziesięć punktów dla Zjednoczonych! Ramsay pędzi w kierunku pętli - komentator przerwał na chwilę. Wood nie dał się nabrać i znalazł się przy odpowiedniej obręczy, we właściwym czasie. - Wood broni kolejnego kafla! TAAAAK Barber złapał znicza! Zjednoczeni wygrywają mecz wynikiem sto siedemdziesiąt do pięćdziesięciu.
Trybuny rozbrzmiały brawami, a drużyna wykonywała właśnie lot pokazowy wokół całego boiska.
-Pora na wyniki konkursu! - oznajmił głos. - Wygrywa numer pięćset dwadzieścia osiem de, powtarzam pięćset dwadzieścia osiem de. Dziękujemy wszystkim za udział w zabawie, pieniądze z losowania zostaną przekazane na pomoc w pozbyciu się gnomów z terenów treningowych naszej drużyny. Właściciela numeru pięćset dwadzieścia osiem de, prosimy o zgłoszenie się do stanowiska komentatora.
Wyjęłam bilet z torebki. Widniał na nim numer 528D. Jeszcze tego brakowało. Niechętnie zeszłam po stromych schodach, które raczej przypominały drabinę. Dotarłszy do stolika zajmowanego przez komentatora, pokazałam mu mój bilet. Komentujący był mężczyzną około trzydziestoletnim, o blond włosach.
-Gratuluję! - niemalże krzyknął - niech mi pani wybaczy ton, tak mam po każdym meczu! Zaprowadzę panią do drużyny!
Podążyłam za komentatorem, który oznajmił, że ma na imię Ralph. Weszliśmy do korytarza pod jedną strona trybun, a po chwili skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym krzątało się mnóstwo ludzi. Zjednoczeni świętowali zwycięstwo. Na prawo ode mnie zauważyłam niskiego, łysiejącego mężczyznę, a obok niego Olivera.
-Świetna obrona Wood! Naprawdę jestem z ciebie zadowolony - chwalił go trener.
-Witamy - oznajmił jeden z zawodników. - Przygotuj sobie coś na autografy, nie mamy wiele czasu - rzekł gburowatym tonem.
-Obejdzie się bez tego - powiedziałam, po czym dostrzegłam napis na jego szacie: McDuff - nie potrzebuję autografu od pewnego siebie czubka, który nie potrafił przerzucić skutecznie kafla przez trzy pętle.
-Rose! Co ty tutaj robisz? - usłyszałam głos Olivera.
-Wygrałam spotkanie z drużyną - oznajmiłam, a kiedy mnie przytulił szepnęłam mu do ucha - ale tak naprawdę zależy mi tylko na spotkaniu z obrońcą.
-Danny, poznałeś już Rosemary? - zapytał Wood, McDuffa. Ten drugi wciąż stał osłupiały, po moim ostatnim komentarzu.
-Niezupełnie - odparłam z uśmiechem po czym podałam Danny'emu rękę - Rosemary Moody-Brown.
Chłopak zmienił wyraz twarzy. Teraz wyglądał nieco przyjemniej, trudno było jednak określić czy to dzięki jego zdolnościom aktorskim, czy też w głębi serca naprawdę jest miłą osobą.
-Dan McDuff - uścisnął moją dłoń po czym odszedł.
-To syn trenera - oznajmił Wood, kiedy wyszliśmy z szatni i kierowaliśmy się w stronę wyjścia ze stadionu.
-Wood, trochę mu przygadałam... - zatrzymałam się i spojrzałam z przerażeniem w jego twarz, również się zatrzymał.
-Dan ma swoje humory, nie przejmuj się - odparł i poszliśmy dalej. Było już całkowicie ciemno. - Dzielę z nim mój pokój - powiedział i uśmiechnął się. - Więc może lepiej będzie jak deportujemy się do ciebie...
-Właściwie to mam do ciebie wielką prośbę - oznajmiłam, po czym opowiedziałam mu o zajęciach teoretycznych prowadzonych przez Alastora oraz o ogłoszeniu, które odczytałam tuż po nich. - Swoją miotłę zostawiłam we Francji...
-Dlaczego nie poślesz po nią sowy? - zapytał.
-Oliverze, wierz mi, to nie jest najlepszy pomysł. Wolałabym tego uniknąć. Sądziłam, że ty mi pomożesz i może jakąś pożyczysz na tydzień albo dwa... proszę - dodałam słodkim głosem.
-Dobrze, dam ci mojego Nimbusa 2001, powinien się nadać i tak już go nie używam. Cała drużyna wyposażona jest w Błyskawice - stwierdził tonem, którego używał tylko i wyłącznie, gdy opowiadał o quidditchu.
-Dziękuję - dałam mu całusa w policzek.
Dotarliśmy do domu, który z zewnątrz obłożony był starą, czerwonawą cegłą. Światła były pozapalane. Domyśliłam się, że to zawodnicy, którzy się teleportowali ze stadionu. Weszliśmy do środka. Na lewo od wejścia znajdowała się kuchnia i spora jadalnia. Nie zdążyłam zobaczyć nic więcej, bo Oliver pociągnął mnie za sobą po schodach na pierwsze piętro, gdzie rząd brązowych drzwi zdobił zieloną ścianę. Każde drzwi przyozdabiał inny napis. Wood podszedł do pierwszych drzwi od prawej strony. "Wood & Duff" - obwieszczał napis.
Danny'ego nie było w pokoju. Oliver ściągnął z haczyków nad swoim łóżkiem wypolerowanego Nimbusa 2001 i podał mi go.
-Rosemary, przyznaj się, kiedy ostatnio latałaś na miotle? - zapytał podejrzliwie.
-Ostatnio, kiedy zapraszałeś mnie na Bal Bożonarodzeniowy - wywrócił oczami teatralnie i uśmiechnął się.
-Chodzi mi o to, kiedy SAMA latałaś.
-W Beauxbatons zajęcia z latania na miotle są w drugiej klasie, więc zapewne wtedy... - zauważyłam jego minę pełna obaw. - Ale nie martw się Oli, nie zniszczę ci jej. Ja chcę tylko zaliczyć ten sprawdzian umiejętności. - Wood usiadł obok mnie na swoim łóżku.
-Wcale się nie martwię, przecież jesteś godną zaufania osobą - zapewnił, po czym oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Drzwi do pokoju nagle otworzyły się i stanął w nich McDuff. Zmierzył nas wzrokiem. -Wchodź, właśnie wychodzimy. Muszę odprowadzić mojego Nibusa do Londynu - Oliver dostał za to kuksańca w bok. Jednak oboje wstaliśmy i chwyciliśmy się za ręce.
-Dann, przepraszam za moją uszczypliwość - chłopak machnął ręką. - Wood zostanie w Londynie na noc. Należy wszakże zachować wszelkie środki ostrożności, by uniknąć rozszczepienia, sam rozumiesz... - zacytowałam podręcznik instruktażowy do nauki deportacji, po czym wraz z Oliverem staliśmy już w mojej garderobie.
Stanęłam w moim mieszkaniu. Byłam kompletnie przemoczona po zajęciach w terenie, które miały ocenić moje możliwości przetrwania w trudnych warunkach. Moje zęby obijały się o siebie, całe ciało drżało. Wiedziałam, że muszę się przebrać i założyć suche ubranie ale coś uniemożliwiało mi swobodne poruszanie się.
-Flagrate - wyjęłam różdżkę i wypowiedziałam zaklęcie. Na środku salonu zawisła w powietrzu lśniąca kula. - Incendio - szepnęłam i kula rozbłysła pomarańczowym płomieniem. Po chwili przyjemne ciepło dotarło do mojego ciała. W końcu ściągnęłam, najpierw płaszcz, a następnie pozostałe części mojej garderoby. Założyłam szlafrok i machnęłam różdżką w kierunku kuchni. Kiedy herbata była już gotowa, rozsiadłam się w fotelu, trzymając gorący kubek w dłoni.
Sięgnęłam po wczorajszą gazetę, która leżała na stoliku przede mną. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Dolores Umbridge, udzieliła ona wywiadu na temat rzekomo fatalnych metod nauczania w Hogwarcie. Czytałam już ten artykuł. Był skonstruowany z samych bredni i kłamstw wypowiedzianych przez Inkwizytora. Podczas świąt, kiedy przebywałam w kwaterze głównej, słuchałam narzekania Harrego i Rona, a nader wszystko Hermiony, która była oburzona lekcjami OPCM. Stwierdziła, że nawet Bartemiusz Crouch Jr. nauczył ich więcej w zeszłym roku.
Otworzyłam Proroka codziennego na przedostatniej stronie poświęconej quidditchowi. Według tabeli z wynikami Zjednoczeni z Puddlemore plasowali się na piątym miejscu drużyn w kraju. Kolejny ich mecz miał odbyć się nieopodal wsi Puddletown, w piątek. Chciałam odwiedzić Olivera, jednak nie wiedziałam czy pozwolą mi na to obowiązki.
We wtorkowy poranek stawiłam się w centrum kształcenia aurorów na Oxford Street. Moją grupę czekało długie i nudne sześć godzin zajęć teoretycznych. Usiadłam obok Xaviera, który już czekał na wykład.
-Co słychać u Siobhan? zapytałam niewinnie. Od kiedy ta dwójka spotkała się u mnie po raz pierwszy, utrzymują ze sobą kontakt.
-Masz zamiar dociekać czy się spotykamy? - odpowiedział pytaniem w języku francuskim. Często tak się porozumiewaliśmy, aby nikt nie był w stanie zrozumieć naszej rozmowy. Powinniśmy dostać za to dodatkowe punkty na zajęciach z maskowania.
-Wiem, że się spotykacie - uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
-No tak, dziewczyny - mruknął pod nosem.
-Sacrebleu - mruknęłam pod nosem, kiedy drzwi sali otworzyły się i zobaczyłam mojego ojca. Zapanowała cisza, słychać było tylko kroki. - Cudownie - szepnęłam do Xaviera.
-Moją obecność tutaj - zagrzmiał Alastor, wciąż kuśtykając w stronę katedry - możecie potraktować jako przestrogę. Praca aurora wymaga poświęceń. Ja poświęciłem oko, nogę, nos - wrzeszczał jak najęty, stojąc już przodem do słuchaczy - a może w najbliższym czasie będę musiał poświęcić również życie. Starając się o ten zawód musicie być świadomi konsekwencji. To nie jest praca dla słabeuszy! Jeśli chcecie mieć spokojne życie, możecie się zatrudnić w Proroku Codziennym i razem z głupimi redaktorkami pisać te wszystkie BZDURY I KŁAMSTWA! - ojciec zrobił krótką przerwę w swoim monologu, po czym dodał spokojniej - Jak wiecie, nazywam się Alastor Moody i jestem emerytowanym aurorem.
Wykład będący monologiem, prowadzony przez mojego ojca trwał stanowczo za długo. Opowiadał o tym, o czym sama zdążyłam się dowiedzieć. Żadna osoba z grupy nie należała do tajnego Zakonu Feniksa, żadna, oprócz mnie oczywiście. Można więc powiedzieć, że mam więcej zajęć praktycznych niż ktokolwiek inny. Po kilku godzinach wykład dobiegł końca, wyszliśmy do hallu głównego, gdzie czekała na nas świeżo przygotowana lista naszych kolejnych zajęć. Gigantyczny komunikat oznajmiał:
Egzamin sprawnościowy - latanie na miotle.
Uczestnicy zobowiązani są do posiadania swoich własnych mioteł.
Z poważaniem
Julius Stephenson - egzaminator
W piątkowe popołudnie weszłam do maleńkiej garderoby, jedynego pomieszczenia w moim mieszkaniu, które nie było magicznie zabezpieczone zaklęciami i z którego mogłam się bezpiecznie teleportować. Wzięłam głęboki oddech, a po chwili kiedy otworzyłam oczy, byłam w nieznanym mi miejscu. To Puddletown, przede mną pojawiło się znikąd średniej wielkości boisko do gry w quidditcha. Zauważyłam napis KASA BILETOWA, udałam się w tamtym kierunku. Wyciągnęłam z niewielkiej torebki kilka galeonów.
-Poproszę jeden bilet - oznajmiłam niewielkiej czarownicy, która siedziała za szybką z niezadowoloną miną.
-Jeśli dopłaci pani sykla, będzie mogła pani wygrać spotkanie z drużyną po meczu - zaskrzeczała, mierząc mnie wzrokiem.
-Dobrze - podałam jej jeszcze jedną monetę, tylko dlatego, aby przestała świdrować mnie wzrokiem.
Miejsca nie były numerowane. Usiadłam więc dość wysoko, obok grupki osób kibicujących Armatom z Chudley. Nie musiałam czekać długo, puste miejsca zapełniły się dość szybko. Drużyny wyszły na środek murawy. Kapitanowie podali sobie ręce, po czym zawodnicy odbiwszy się od ziemi, wznieśli się w powietrze. Pętli Zjednoczonych nie bronił Wood, na miotle, dość zwinnie poruszała się przed nimi dziewczyna.
-Kafel w posiadaniu McDuffa! - oznajmił głos komentatora, niosący się echem po widowni. -Podanie do Smith...! Niestety, niecelne. Teraz kafel jest w rękach Armat iiiii pierwsze dziesięć punktów dla gości! Niestety Monica Fox nie zdołała obronić tej piłki!
Minuta mijała za kolejną minutą, a przewaga drużyny z Chudley niebezpiecznie rosła. Kibice, stojący obok mnie byli z tego powodu bardzo zadowoleni. Po piątych okrzykach radości z rzędu, miałam ochotę zakleić im usta, rzucając na nich zaklęcie. Armaty prowadziły pięćdziesięcioma punktami.
-Trener drużyny Zjednoczonych podjął decyzję o zmianie obrońcy. Na boisko wlatuje właśnie Oliver Wood - uśmiech zagościł na mojej twarzy. Nie widziałam go od dwóch tygodni, a teraz podążał w kierunku pętli na swojej Błyskawicy.
-Pokaż im, jak się powinno grać - szepnęłam.
-Iiiii brawo! Wood obronił pierwszego kafla w tym meczu. Teraz Smith szybuje, zbliża się do obręczy Armat TAAAK! Dziesięć punktów dla Zjednoczonych! Ramsay pędzi w kierunku pętli - komentator przerwał na chwilę. Wood nie dał się nabrać i znalazł się przy odpowiedniej obręczy, we właściwym czasie. - Wood broni kolejnego kafla! TAAAAK Barber złapał znicza! Zjednoczeni wygrywają mecz wynikiem sto siedemdziesiąt do pięćdziesięciu.
Trybuny rozbrzmiały brawami, a drużyna wykonywała właśnie lot pokazowy wokół całego boiska.
-Pora na wyniki konkursu! - oznajmił głos. - Wygrywa numer pięćset dwadzieścia osiem de, powtarzam pięćset dwadzieścia osiem de. Dziękujemy wszystkim za udział w zabawie, pieniądze z losowania zostaną przekazane na pomoc w pozbyciu się gnomów z terenów treningowych naszej drużyny. Właściciela numeru pięćset dwadzieścia osiem de, prosimy o zgłoszenie się do stanowiska komentatora.
Wyjęłam bilet z torebki. Widniał na nim numer 528D. Jeszcze tego brakowało. Niechętnie zeszłam po stromych schodach, które raczej przypominały drabinę. Dotarłszy do stolika zajmowanego przez komentatora, pokazałam mu mój bilet. Komentujący był mężczyzną około trzydziestoletnim, o blond włosach.
-Gratuluję! - niemalże krzyknął - niech mi pani wybaczy ton, tak mam po każdym meczu! Zaprowadzę panią do drużyny!
Podążyłam za komentatorem, który oznajmił, że ma na imię Ralph. Weszliśmy do korytarza pod jedną strona trybun, a po chwili skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym krzątało się mnóstwo ludzi. Zjednoczeni świętowali zwycięstwo. Na prawo ode mnie zauważyłam niskiego, łysiejącego mężczyznę, a obok niego Olivera.
-Świetna obrona Wood! Naprawdę jestem z ciebie zadowolony - chwalił go trener.
-Witamy - oznajmił jeden z zawodników. - Przygotuj sobie coś na autografy, nie mamy wiele czasu - rzekł gburowatym tonem.
-Obejdzie się bez tego - powiedziałam, po czym dostrzegłam napis na jego szacie: McDuff - nie potrzebuję autografu od pewnego siebie czubka, który nie potrafił przerzucić skutecznie kafla przez trzy pętle.
-Rose! Co ty tutaj robisz? - usłyszałam głos Olivera.
-Wygrałam spotkanie z drużyną - oznajmiłam, a kiedy mnie przytulił szepnęłam mu do ucha - ale tak naprawdę zależy mi tylko na spotkaniu z obrońcą.
-Danny, poznałeś już Rosemary? - zapytał Wood, McDuffa. Ten drugi wciąż stał osłupiały, po moim ostatnim komentarzu.
-Niezupełnie - odparłam z uśmiechem po czym podałam Danny'emu rękę - Rosemary Moody-Brown.
Chłopak zmienił wyraz twarzy. Teraz wyglądał nieco przyjemniej, trudno było jednak określić czy to dzięki jego zdolnościom aktorskim, czy też w głębi serca naprawdę jest miłą osobą.
-Dan McDuff - uścisnął moją dłoń po czym odszedł.
-To syn trenera - oznajmił Wood, kiedy wyszliśmy z szatni i kierowaliśmy się w stronę wyjścia ze stadionu.
-Wood, trochę mu przygadałam... - zatrzymałam się i spojrzałam z przerażeniem w jego twarz, również się zatrzymał.
-Dan ma swoje humory, nie przejmuj się - odparł i poszliśmy dalej. Było już całkowicie ciemno. - Dzielę z nim mój pokój - powiedział i uśmiechnął się. - Więc może lepiej będzie jak deportujemy się do ciebie...
-Właściwie to mam do ciebie wielką prośbę - oznajmiłam, po czym opowiedziałam mu o zajęciach teoretycznych prowadzonych przez Alastora oraz o ogłoszeniu, które odczytałam tuż po nich. - Swoją miotłę zostawiłam we Francji...
-Dlaczego nie poślesz po nią sowy? - zapytał.
-Oliverze, wierz mi, to nie jest najlepszy pomysł. Wolałabym tego uniknąć. Sądziłam, że ty mi pomożesz i może jakąś pożyczysz na tydzień albo dwa... proszę - dodałam słodkim głosem.
-Dobrze, dam ci mojego Nimbusa 2001, powinien się nadać i tak już go nie używam. Cała drużyna wyposażona jest w Błyskawice - stwierdził tonem, którego używał tylko i wyłącznie, gdy opowiadał o quidditchu.
-Dziękuję - dałam mu całusa w policzek.
Dotarliśmy do domu, który z zewnątrz obłożony był starą, czerwonawą cegłą. Światła były pozapalane. Domyśliłam się, że to zawodnicy, którzy się teleportowali ze stadionu. Weszliśmy do środka. Na lewo od wejścia znajdowała się kuchnia i spora jadalnia. Nie zdążyłam zobaczyć nic więcej, bo Oliver pociągnął mnie za sobą po schodach na pierwsze piętro, gdzie rząd brązowych drzwi zdobił zieloną ścianę. Każde drzwi przyozdabiał inny napis. Wood podszedł do pierwszych drzwi od prawej strony. "Wood & Duff" - obwieszczał napis.
Danny'ego nie było w pokoju. Oliver ściągnął z haczyków nad swoim łóżkiem wypolerowanego Nimbusa 2001 i podał mi go.
-Rosemary, przyznaj się, kiedy ostatnio latałaś na miotle? - zapytał podejrzliwie.
-Ostatnio, kiedy zapraszałeś mnie na Bal Bożonarodzeniowy - wywrócił oczami teatralnie i uśmiechnął się.
-Chodzi mi o to, kiedy SAMA latałaś.
-W Beauxbatons zajęcia z latania na miotle są w drugiej klasie, więc zapewne wtedy... - zauważyłam jego minę pełna obaw. - Ale nie martw się Oli, nie zniszczę ci jej. Ja chcę tylko zaliczyć ten sprawdzian umiejętności. - Wood usiadł obok mnie na swoim łóżku.
-Wcale się nie martwię, przecież jesteś godną zaufania osobą - zapewnił, po czym oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Drzwi do pokoju nagle otworzyły się i stanął w nich McDuff. Zmierzył nas wzrokiem. -Wchodź, właśnie wychodzimy. Muszę odprowadzić mojego Nibusa do Londynu - Oliver dostał za to kuksańca w bok. Jednak oboje wstaliśmy i chwyciliśmy się za ręce.
-Dann, przepraszam za moją uszczypliwość - chłopak machnął ręką. - Wood zostanie w Londynie na noc. Należy wszakże zachować wszelkie środki ostrożności, by uniknąć rozszczepienia, sam rozumiesz... - zacytowałam podręcznik instruktażowy do nauki deportacji, po czym wraz z Oliverem staliśmy już w mojej garderobie.
W końcu jest dwunasty rozdział :) Następny już się pisze ;) :) :)
niedziela, 24 maja 2015
Rozdział XI
Kubek z gorącą herbatą ogrzewał przyjemnie moje dłonie. Tonks, siedząc na fotelu obok mnie zmieniała sobie kolor włosów, próbowała osiągnąć platynowy blond, jednak charakter uniemożliwiał jej to całkowicie. Stanęło na kolorze ciemnoróżowym.
-Kim jest ten Cedrik? - zapytała wskazując leżący na etażerce list.
-Uratowałam go wtedy w labiryncie, przesyła pozdrowienia z Hogwartu, nic wielkiego. Potter cały i zdrowy? - zmieniłam szybko temat, a Tonks przytaknęła. Na początku września ojciec Cedrika odwiedził mnie i dziękował za uratowanie życia jego syna. To spotkanie było dla mnie niesamowicie krępujące, nie lubiłam rozgrzebywać przeszłości. Nie było takiej konieczności.
-Kolejne spotkanie zakonu za tydzień, dowiemy się czegoś więcej o tej Umbridge - przerzuciła nogi przez drewniany podłokietnik fotela. - Wiesz, Snape nie był zadowolony, kiedy dowiedział się, że dołączysz do Zakonu, ale twój ojciec się uparł. Nikt nie miał nic więcej do powiedzenia.
-Czasami to nazwisko jest przekleństwem - mruknęłam. - Chciałabym dojść do tego sama.
-Ale przecież tak jest. Jesteś zdolna i stworzona do tego zawodu. Nie mówił ci nikt nigdy o tym?
-Wszyscy, to za dużo, wierz mi - odparłam.
-Co słychać u Olivera, dawno go tutaj nie widziałam.
-Rozpoczął się sezon, ciągle trenuje. Poza tym, nie mogę angażować go w sprawy zakonu, sama rozumiesz.
Kolejne tygodnie mijały dość spokojnie. Każdy dzień poświęcałam nauce w szkole aurorów. Tonks dopingowała mnie jak tylko mogła. Hogwart został opanowany przez Umbridge, która uzyskała tytuł inkwizytora. Kolejne listy od Harry'ego i Cedrika dawały nam do zrozumienia, że ministerstwo nie chce rozdmuchiwać sprawy powrotu Voldemorta. My wszyscy znaliśmy prawdę i nie uciekaliśmy od niej. Milion razy opowiadałam tę samą historię o tym, co widziałam na cmentarzu w Little Hangleton. Wszyscy członkowie zakonu byli bardzo niespokojni i z niecierpliwością oczekiwali kolejnych wydarzeń.
Listopadowy deszcz dawał wszystkim w kość. Wyszliśmy z głównego ośrodka szkoleniowego po sześciu godzinach żmudnych treningów.
-Siobhan! - krzyknęłam ze szczerą radością. - Co ty tutaj robisz? - znajoma postać stała z rozłożonym nad sobą parasolem i szczękała zębami z zimna.
-Czekam na ciebie od godziny - przytuliłam ją na przywitanie.
-Idziemy do mnie? Zrobię kremowe piwo z imbirem, rozgrzejesz się - zaproponowałam.
-Mogę dołączyć? - usłyszałam głos za sobą.
-To miał być babski wieczór - powiedziałam do Xaviera, który nie potrafił oderwać wzroku od mojej przyjaciółki.
-Nie znajdziesz dodatkowego kufla dla starego znajomego? Jestem Xavier - wyciągnął dłoń w stronę Siobhan, po jej wzroku zauważyłam, że również wpadł jej w oko.
Dlatego pół godziny później przekroczyliśmy próg mojego mieszkania.
-Rozgośćcie się - powiedziałam.
-Znacie się z Beauxbatons? - zapytała, odkładając mokrą parasolkę.
-Tak - odparł za mnie Xavier. - Jestem rok starszy od Rosemary, ale dopiero teraz zacząłem naukę zawodu. Oczywiście nie jestem tak zdolny jak twoja przyjaciółka.
-Głupstwa pleciesz - krzyknęłam z kuchni, w której czekały na nas gotowe już piwa kremowe.
-Opowiadaj, czym się zajmujesz. Dawno nie pisałaś!
-Piszę artykuły dla Modnej Czarownicy - odpowiedziała z wyraźnie wyczuwalnym zadowoleniem, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi.
-To pewnie Tonks, przepraszam was na momencik - otworzyłam drzwi. - Oliver!
Kiedy deszcz zmienił się nagle w śnieg, a Artur Weasley został zaatakowany przez węża, nadeszły święta.
-Musimy być przygotowani na najgorsze - zagrzmiał ojciec, kiedy w popołudnie pierwszego dnia świąt, Zakon zebrał się w Kwaterze Głównej.
-Jeśli Voldermort dowie się o tym, że może wnikać w umysł Harry'ego, wykorzysta to dla własnych korzyści.
-Pracujemy nad tym - syknął Snape przez zaciśnięte zęby, a ja i Tonks wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenie.
-Syriuszu, masz coś do powiedzenia? - zapytał Moody.
-Wszystko zostało już powiedziane - odpowiedział Black gładząc swoją brodę. - Czekamy na jego kolejny ruch.
-Są święta! - zaświergotała Molly Weasley. - Rose, złotko, zawołaj dzieciaki.
Byłam zmuszona udać się na drugie piętro. Ciemne korytarze i mroczne portrety oddziaływały na mnie przygnębiająco.
-Hej, możecie już zejść do nas - oznajmiłam, a sześć par oczu wlepiło się we mnie.
-Pani Wood - zaczął jeden z bliźniaków, a ja wywróciłam oczami - sowa do pani - wskazał palcem brązową sówkę, która wciąż dzierżąc list, siedziała na oparciu jednego z krzeseł.
-Czeka na ciebie od godziny - poinformowała Ginny.
-Rose, co dzisiaj ciekawego na zebraniu? - zapytał Harry, a ja westchnęłam, podchodząc do sowy.
-Harry, wiesz że nie mogę nic powiedzieć.
-Tatuś jej zabronił - dodał drugi bliźniak, pokręciłam tylko głową z dezaprobatą i otworzyłam list. Państwo Wood zapraszali mnie i mojego ojca na jutrzejszy obiad. Czułam, że moja twarz robi się purpurowa. Dlatego obróciłam się na pięcie i zeszłam z powrotem na dół. Znalazłam Nimfadorę i pokazałam jej świeżo otrzymany list. Zaśmiała się.
-Zapowiada się ciekawy dzień, myślisz że twój staruszek się zgodzi? - zapytała spoglądając na mnie.
-Nie mam pojęcia, nie wiem czy mu o tym mówić, może lepiej żebym była tam sama...
-Moody! - Tonks skorzystała z okazji i zawołała przechodzącego obok nas mojego ojca. - Jutro czeka cię rodzinny obiadek.
-O czym ty mówisz? - zapytał, a jego szklane oko świdrowało spojrzeniem raz mnie, a raz Nimfadorę.
-Dostaliśmy zaproszenie na jutrzejszy obiad do Woodów. Jeśli nie masz ochoty, to pójdę sama... - ojciec przytrzymał się fotela.
-Wstydzisz się własnego ojca? - wywróciłam oczami.
Pojawiliśmy się w ogrodzie domu państwa Wood.
-Niezła chatka - skwitował Alastor.
-Ona jest mugolem, a on czarodziejem, Oliver gra w quidditcha - skrótowo przybliżyłam mu historię rodziny. - Nie zrób mi wstydu. Zachowuj się normalnie.
-Rosemary! - usłyszałam pogodny głos Brendy. Drobna kobieta pojawiła się na tarasie. Była ubrana w różową spódnicę, sięgającą jej do łydki i jasnoniebieską, zwiewną bluzkę. Gestem zaprosiła nas do środka.
-Witamy pana w naszych progach - powitał Moody'ego, ojciec Olivera. Panowie uścisnęli sobie dłonie. Brenda przytuliła mnie na przywitanie, a na samym końcu Oliver dał mi dyskretnego buziaka w policzek, obejmując mnie przy tym w pasie. Nie łudziłam się, ojciec na pewno to zobaczył.
-Proszę, rozgośćcie się. Krem cebulowy jest już prawie gotowy.
-Pomogę pani... - kolejny raz wyrywałam się do pomocy.
-Nie trzeba moje dziecko - oznajmiła, po czym puściła do mnie oczko szepcząc - poradzę sobie.
Usiedliśmy przy stole. Ojciec zajął miejsce obok, a Oliver naprzeciw mnie. Nastąpiła krępująca cisza.
-Jak idą ci treningi, synu? - zapytał Moody.
-Są ciężkie, ale mam szansę na awans do głównej drużyny. Póki co jestem rezerwowym.
-Oliver jest skromny - wtrącił jego ojciec. - Treningi idą mu doskonale.
-Proszę bardzo! - usłyszeliśmy świergot Brendy - oto krem. Życzę smacznego.
-Świetnie pani gotuję, muszę poprosić o przepisy - oznajmiłam po skończonym posiłku.
-Oh, oczywiście że ci je podam - odpowiedziała z uśmiechem. - Oli je uwielbia.
-Mamo - Oliver pokiwał głową z dezaprobatą.
Atmosfera zgęstniała. Wymieniłam się spojrzeniami z Woodem.
-Zapraszam pana teraz do salonu, może napijemy się czegoś mocniejszego - pan Wood zatarł ręce i wydał z siebie gardłowy śmiech. Spojrzałam na ojca, poderwał się z miejsca, chwytając za swój kij. Mógłby kupić sobie drewnianą, elegancką laskę... jednak to nie było w jego stylu.
-Mam coś dla ciebie - szepnął mi Oliver do ucha - chodź na górę.
Udaliśmy się do jego pokoju. Idąc po skrzypiących schodach, trzymaliśmy się za ręce.
-Ja dla ciebie nic nie mam - powiedziałam, kiedy wręczył mi niewielkie pudełeczko, oklejone starannie papierem w bałwany. Uśmiechnął się.
-Nic nie szkodzi, rozpakuj - posłusznie zajęłam się odpakowywaniem prezentu. - Podoba ci się?
-Tak - zapewniłam - jest śliczny. - Otrzymałam od Olivera naszyjnik w kształcie serca.
-Jego kolor będzie zmieniał się w zależności od twojego nastroju.
-Tonks ma włosy, ja mam naszyjnik - mruknęłam, kiedy zapinał mi go na szyi.
Odwróciłam się do niego. Wyrosła nad nami jemioła. Zerknęłam na naszyjnik, był teraz koloru czerwonego. Uśmiechnęłam się delikatnie, kiedy mój nos zahaczył o jego. Od miesiąca nie czułam smaku jego ust. Dlatego tak łapczywie do nich przylgnęłam. Jemioła rozkwitała z prędkością światła, krzak zrobił się ogromny.
-Musimy się częściej widywać - oznajmiłam szeptem.
-Jestem za - odparł, uśmiechając się od ucha do ucha.
-Kim jest ten Cedrik? - zapytała wskazując leżący na etażerce list.
-Uratowałam go wtedy w labiryncie, przesyła pozdrowienia z Hogwartu, nic wielkiego. Potter cały i zdrowy? - zmieniłam szybko temat, a Tonks przytaknęła. Na początku września ojciec Cedrika odwiedził mnie i dziękował za uratowanie życia jego syna. To spotkanie było dla mnie niesamowicie krępujące, nie lubiłam rozgrzebywać przeszłości. Nie było takiej konieczności.
-Kolejne spotkanie zakonu za tydzień, dowiemy się czegoś więcej o tej Umbridge - przerzuciła nogi przez drewniany podłokietnik fotela. - Wiesz, Snape nie był zadowolony, kiedy dowiedział się, że dołączysz do Zakonu, ale twój ojciec się uparł. Nikt nie miał nic więcej do powiedzenia.
-Czasami to nazwisko jest przekleństwem - mruknęłam. - Chciałabym dojść do tego sama.
-Ale przecież tak jest. Jesteś zdolna i stworzona do tego zawodu. Nie mówił ci nikt nigdy o tym?
-Wszyscy, to za dużo, wierz mi - odparłam.
-Co słychać u Olivera, dawno go tutaj nie widziałam.
-Rozpoczął się sezon, ciągle trenuje. Poza tym, nie mogę angażować go w sprawy zakonu, sama rozumiesz.
Kolejne tygodnie mijały dość spokojnie. Każdy dzień poświęcałam nauce w szkole aurorów. Tonks dopingowała mnie jak tylko mogła. Hogwart został opanowany przez Umbridge, która uzyskała tytuł inkwizytora. Kolejne listy od Harry'ego i Cedrika dawały nam do zrozumienia, że ministerstwo nie chce rozdmuchiwać sprawy powrotu Voldemorta. My wszyscy znaliśmy prawdę i nie uciekaliśmy od niej. Milion razy opowiadałam tę samą historię o tym, co widziałam na cmentarzu w Little Hangleton. Wszyscy członkowie zakonu byli bardzo niespokojni i z niecierpliwością oczekiwali kolejnych wydarzeń.
Listopadowy deszcz dawał wszystkim w kość. Wyszliśmy z głównego ośrodka szkoleniowego po sześciu godzinach żmudnych treningów.
-Siobhan! - krzyknęłam ze szczerą radością. - Co ty tutaj robisz? - znajoma postać stała z rozłożonym nad sobą parasolem i szczękała zębami z zimna.
-Czekam na ciebie od godziny - przytuliłam ją na przywitanie.
-Idziemy do mnie? Zrobię kremowe piwo z imbirem, rozgrzejesz się - zaproponowałam.
-Mogę dołączyć? - usłyszałam głos za sobą.
-To miał być babski wieczór - powiedziałam do Xaviera, który nie potrafił oderwać wzroku od mojej przyjaciółki.
-Nie znajdziesz dodatkowego kufla dla starego znajomego? Jestem Xavier - wyciągnął dłoń w stronę Siobhan, po jej wzroku zauważyłam, że również wpadł jej w oko.
Dlatego pół godziny później przekroczyliśmy próg mojego mieszkania.
-Rozgośćcie się - powiedziałam.
-Znacie się z Beauxbatons? - zapytała, odkładając mokrą parasolkę.
-Tak - odparł za mnie Xavier. - Jestem rok starszy od Rosemary, ale dopiero teraz zacząłem naukę zawodu. Oczywiście nie jestem tak zdolny jak twoja przyjaciółka.
-Głupstwa pleciesz - krzyknęłam z kuchni, w której czekały na nas gotowe już piwa kremowe.
-Opowiadaj, czym się zajmujesz. Dawno nie pisałaś!
-Piszę artykuły dla Modnej Czarownicy - odpowiedziała z wyraźnie wyczuwalnym zadowoleniem, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi.
-To pewnie Tonks, przepraszam was na momencik - otworzyłam drzwi. - Oliver!
Kiedy deszcz zmienił się nagle w śnieg, a Artur Weasley został zaatakowany przez węża, nadeszły święta.
-Musimy być przygotowani na najgorsze - zagrzmiał ojciec, kiedy w popołudnie pierwszego dnia świąt, Zakon zebrał się w Kwaterze Głównej.
-Jeśli Voldermort dowie się o tym, że może wnikać w umysł Harry'ego, wykorzysta to dla własnych korzyści.
-Pracujemy nad tym - syknął Snape przez zaciśnięte zęby, a ja i Tonks wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenie.
-Syriuszu, masz coś do powiedzenia? - zapytał Moody.
-Wszystko zostało już powiedziane - odpowiedział Black gładząc swoją brodę. - Czekamy na jego kolejny ruch.
-Są święta! - zaświergotała Molly Weasley. - Rose, złotko, zawołaj dzieciaki.
Byłam zmuszona udać się na drugie piętro. Ciemne korytarze i mroczne portrety oddziaływały na mnie przygnębiająco.
-Hej, możecie już zejść do nas - oznajmiłam, a sześć par oczu wlepiło się we mnie.
-Pani Wood - zaczął jeden z bliźniaków, a ja wywróciłam oczami - sowa do pani - wskazał palcem brązową sówkę, która wciąż dzierżąc list, siedziała na oparciu jednego z krzeseł.
-Czeka na ciebie od godziny - poinformowała Ginny.
-Rose, co dzisiaj ciekawego na zebraniu? - zapytał Harry, a ja westchnęłam, podchodząc do sowy.
-Harry, wiesz że nie mogę nic powiedzieć.
-Tatuś jej zabronił - dodał drugi bliźniak, pokręciłam tylko głową z dezaprobatą i otworzyłam list. Państwo Wood zapraszali mnie i mojego ojca na jutrzejszy obiad. Czułam, że moja twarz robi się purpurowa. Dlatego obróciłam się na pięcie i zeszłam z powrotem na dół. Znalazłam Nimfadorę i pokazałam jej świeżo otrzymany list. Zaśmiała się.
-Zapowiada się ciekawy dzień, myślisz że twój staruszek się zgodzi? - zapytała spoglądając na mnie.
-Nie mam pojęcia, nie wiem czy mu o tym mówić, może lepiej żebym była tam sama...
-Moody! - Tonks skorzystała z okazji i zawołała przechodzącego obok nas mojego ojca. - Jutro czeka cię rodzinny obiadek.
-O czym ty mówisz? - zapytał, a jego szklane oko świdrowało spojrzeniem raz mnie, a raz Nimfadorę.
-Dostaliśmy zaproszenie na jutrzejszy obiad do Woodów. Jeśli nie masz ochoty, to pójdę sama... - ojciec przytrzymał się fotela.
-Wstydzisz się własnego ojca? - wywróciłam oczami.
Pojawiliśmy się w ogrodzie domu państwa Wood.
-Niezła chatka - skwitował Alastor.
-Ona jest mugolem, a on czarodziejem, Oliver gra w quidditcha - skrótowo przybliżyłam mu historię rodziny. - Nie zrób mi wstydu. Zachowuj się normalnie.
-Rosemary! - usłyszałam pogodny głos Brendy. Drobna kobieta pojawiła się na tarasie. Była ubrana w różową spódnicę, sięgającą jej do łydki i jasnoniebieską, zwiewną bluzkę. Gestem zaprosiła nas do środka.
-Witamy pana w naszych progach - powitał Moody'ego, ojciec Olivera. Panowie uścisnęli sobie dłonie. Brenda przytuliła mnie na przywitanie, a na samym końcu Oliver dał mi dyskretnego buziaka w policzek, obejmując mnie przy tym w pasie. Nie łudziłam się, ojciec na pewno to zobaczył.
-Proszę, rozgośćcie się. Krem cebulowy jest już prawie gotowy.
-Pomogę pani... - kolejny raz wyrywałam się do pomocy.
-Nie trzeba moje dziecko - oznajmiła, po czym puściła do mnie oczko szepcząc - poradzę sobie.
Usiedliśmy przy stole. Ojciec zajął miejsce obok, a Oliver naprzeciw mnie. Nastąpiła krępująca cisza.
-Jak idą ci treningi, synu? - zapytał Moody.
-Są ciężkie, ale mam szansę na awans do głównej drużyny. Póki co jestem rezerwowym.
-Oliver jest skromny - wtrącił jego ojciec. - Treningi idą mu doskonale.
-Proszę bardzo! - usłyszeliśmy świergot Brendy - oto krem. Życzę smacznego.
-Świetnie pani gotuję, muszę poprosić o przepisy - oznajmiłam po skończonym posiłku.
-Oh, oczywiście że ci je podam - odpowiedziała z uśmiechem. - Oli je uwielbia.
-Mamo - Oliver pokiwał głową z dezaprobatą.
Atmosfera zgęstniała. Wymieniłam się spojrzeniami z Woodem.
-Zapraszam pana teraz do salonu, może napijemy się czegoś mocniejszego - pan Wood zatarł ręce i wydał z siebie gardłowy śmiech. Spojrzałam na ojca, poderwał się z miejsca, chwytając za swój kij. Mógłby kupić sobie drewnianą, elegancką laskę... jednak to nie było w jego stylu.
-Mam coś dla ciebie - szepnął mi Oliver do ucha - chodź na górę.
Udaliśmy się do jego pokoju. Idąc po skrzypiących schodach, trzymaliśmy się za ręce.
-Ja dla ciebie nic nie mam - powiedziałam, kiedy wręczył mi niewielkie pudełeczko, oklejone starannie papierem w bałwany. Uśmiechnął się.
-Nic nie szkodzi, rozpakuj - posłusznie zajęłam się odpakowywaniem prezentu. - Podoba ci się?
-Tak - zapewniłam - jest śliczny. - Otrzymałam od Olivera naszyjnik w kształcie serca.
-Jego kolor będzie zmieniał się w zależności od twojego nastroju.
-Tonks ma włosy, ja mam naszyjnik - mruknęłam, kiedy zapinał mi go na szyi.
Odwróciłam się do niego. Wyrosła nad nami jemioła. Zerknęłam na naszyjnik, był teraz koloru czerwonego. Uśmiechnęłam się delikatnie, kiedy mój nos zahaczył o jego. Od miesiąca nie czułam smaku jego ust. Dlatego tak łapczywie do nich przylgnęłam. Jemioła rozkwitała z prędkością światła, krzak zrobił się ogromny.
-Musimy się częściej widywać - oznajmiłam szeptem.
-Jestem za - odparł, uśmiechając się od ucha do ucha.
O nie! Nie pozostawię tego bloga na pastwę losu :) Dokończę to opowiadanie :)
Nawet jeśli wszyscy o mnie już zapomnieli :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)