-Hej, hej - usłyszałam głos Olivera, a jego dłoń odnalazła instynktownie moją. - Nie zasypiaj.
-Nie mam takiego zamiaru - odpowiedziałam, wciskając się w wygody fotel.
-Za dużo o tym wszystkim myślisz - mówił - przecież wszyscy to widzimy, niech to zostanie w przeszłości.
Nie było to jednak możliwe. O tym wszystkim nie można było od tak zapomnieć. Pociąg powoli wtoczył się na peron numer 9 i 3/4. Uczniowie zaczęli wychodzić z wagonów i witać się ze swoimi rodzinami, które czekały z utęsknieniem na córki, synów i starszych braci. Oparłszy się o mój kufer przystanęłam, żeby odnaleźć w tłumie Ophelię i Siobhan. Ten rok minął niesamowicie szybko, a mimo to zdołałam zżyć się z tymi dziewczynami. Miałam cichą nadzieję, że nie stracimy kontaktu.
-Rosemary Moody-Brown? - usłyszałam kobiecy głos za moimi plecami, odwróciłam się i zauważyłam postać o fioletowych włosach.
-Tak - odparłam krótko, zastanawiając się kogo mam zaszczyt poznać.
-Tonks - kobieta wyciągnęła dłoń w moim kierunku, a ja odwzajemniłam uścisk. - Twój ojciec mnie tu przysłał. Sam nie zdołał przybyć - zmierzyła mnie wzrokiem i dodała - twoja matka musi być piękną kobietą.
-Jedyne co mi mogła zaoferować to była uroda - mruknęłam pod nosem.
-Rose! Tu jesteś! - Siobhan i Ophelia rzuciły mi się na szyję. - Napisz koniecznie, nie zapomnij o nas.
-Nie zapomnę, przysięgam - zapewniłam z uśmiechem, po czym dziewczyny oddały mnie w ręce Olivera, który również mnie przytulił. - Nie mam pojęcia gdzie będę teraz mieszkać, ale jak tylko wszystko poukładam, wyślę ci wiadomość - powiedziałam mu do ucha, a on pocałował mnie w czubek głowy.
-To był twój chłopak? - zapytała Tonks, kiedy szłyśmy londyńską ulicą. - Nie chcę być wścibska...
-Chyba tak - powiedziałam szybko nieco zdezorientowana. Bałam się, że moja rozmówczyni będzie mnie ciągnąć za język, jednak zmieniła temat.
-Jesteśmy na miejscu - oznajmiła - zapraszam do środka.
Pomogła mi wynieść kufer na pierwsze piętro budynku. Stanęła przed drzwiami, na których widniała liczba dwadzieścia siedem.
-Proszę, oto twoje klucze - spojrzałam na nią badawczo, w dłoni trzymała niewielki, srebrny kluczyk.
-To moje mieszkanie?
-Ojciec o ciebie dba - skomentowała.
-Lepiej późno niż wcale - przekręciłam kluczyk w zamku i weszłam do małego mieszkania.
-Odpocznij chwilę, możesz się odświeżyć po podróży... Będę czekać u siebie. Mieszkam piętro wyżej, numer trzydziesty drugi. Musimy jechać do Świętego Munga. Obiecałam twojemu ojcu, że cię tam przyprowadzę.
-Robisz zawsze to, o co cię poprosi? - zdążyłam zapytać, zanim ugryzłam się w język.
-Twój ojciec pomógł mi, kiedy potrzebowałam pomocy, teraz spłacam swój dług - odparła, a jej włosy pociemniały. Zauważyła to, że się im przyglądam. - Jestem metamorfomagiem - oznajmiła takim tonem, jakby to było coś zupełnie normalnego, po czym zamknęła za sobą drzwi.
Rozejrzałam się. Mieszkanie było już umeblowane. Bladoróżowe, gołe ściany błagały o zawieszenie na nich obrazu, albo chociaż plakatu. Beżowa sofa, znajdująca się w centralnym punkcie saloniku, na pierwszy rzut oka wydawała się wygodna. Dlatego opadłam na nią, pozostawiając kufer pod ścianą. Niewielki zielony blat oddzielał pokój dzienny od kuchni, która wyposażona była w białe meble, stylizowane na epokę wiktoriańską.
Przebrałam się i kwadrans później zapukałam do drzwi Tonks, której włosy miały teraz kolor hebanowej czerni.
-Kontrolujesz to? - zapytałam.
-Moje emocje kontrolują - odpowiedziała. - Teleportacja - powiedziała szybko i złapała mnie za rękę.
Znalazłyśmy się w hallu Szpitala Świętego Munga. Tłum czarodziejów przemieszczał się w niekontrolowany sposób. Mnóstwo z nich dopiero co się aportowało, stawali na równe nogi i szybkim krokiem ruszali do swojego celu. Tonks ruszyła przed siebie, a ja podreptałam posłusznie za nią. Weszłyśmy do windy, która ruszyła z szarpnięciem. Kilkanaście sekund później byłyśmy już na czwartym piętrze - oddziale urazów pozaklęciowych.
-Wściekał się, że komukolwiek udało się go tak podejść - oznajmiła Tonks, kiedy szłyśmy długim korytarzem. - Jest chudy jak nigdy.
-Nie widziałam go od kilku lat - skomentowałam, a moja towarzyszka nie powiedziała już ani słowa. Skręciła bowiem do ostatnich drzwi po prawej stronie korytarza.
Sala była koloru ciemnoniebieskiego, dość ciemna. Dwa łóżka znajdowały się przy dwóch ścianach, przy każdym z nich stało krzesło i mała, drewniana komódka. Ojciec nie był zaskoczony naszym przybyciem, jego magiczne oko odbierało mu tego typu małe przyjemności, na rzecz bardziej użytecznych właściwości przydatnych w zawodzie aurora.
-Pójdę na piąte piętro, mam ochotę na sok dyniowy - oznajmiła czarnowłosa, ponieważ mój ociec zmierzył ją wymownym spojrzeniem zdrowego oka. Sztuczne wciąż było utkwione we mnie.
-Dlaczego przyjechałaś do Londynu nie pytając ojca o zdanie? - zapytał ostrym tonem.
-Rebelia - odparłam kpiącym tonem, teraz już nawet zdrowe oko świdrowało moją osobę, dlatego pożałowałam mojej odpowiedzi. - Po tym co stało się podczas ostatniego zadania turnieju wiem już wszystko - oznajmiłam, a ojciec ciszą zachęcał mnie do mówienia. - Tam byli śmierciożercy, zapewne już to słyszałeś. Ona też tam była, pod jednym z kapturów. Jestem o tym przekonana.
Od dłuższego czasu coś złego się z nią działo. Dopiero teraz wiem co. - Moody zacisnął szczękę, tak że na jego brodzie pojawiły się bruzdy.
-Zdajesz o szkoły aurorów? - zmienił temat. - Dubledore wspominał, że zdałaś wszystkie owutemy z wyróżnieniem.
Wzruszyłam tylko ramionami i wbiłam wzrok w ziemię. Do sali wróciła Tonks.
-Nie w porę? - zapytała obojętnie, zajadając się czipsami dyniowymi.
-Zrobiłaś wszystko o co cię prosiłem?
-Oczywiście - odpowiedziała - mam ja na oku, nie musisz się o nią bać tatuśku.
-Nimfadoro Tonks, jeszcze raz nazwiesz mnie tatuśkiem, a będziesz mogła pożegnać się z marzeniami o pracy aurora - zagrzmiał ojciec, siedząc na łóżku.
-Nie nazywaj mnie tak! - wrzasnęła, a jej włosy zaczęły zmieniać kolor na czerwony.
-Zaraz - powiedziałam - masz na imię Nimfadora? - zaczęłam się śmiać. Tonks otworzyła już usta, by rozpocząć kłótnię, jednak ojciec przerwał naszą ledwo rozpoczętą konwersację.
-Twoja matka dodawała rozmaryn do każdego eliksiru. Nie miałem nic do powiedzenia. Ty też musiałaś zostać rozmarynem. Jesteście siebie warte. Wprowadzacie w moje spokojne życie starcze niepokój. Nie chcę was tu dzisiaj widzieć ani sekundę dłużej!
-Żartował - powiedziała Tonks spokojnie, kiedy wracałyśmy tym samym korytarzem.
-Powiedz mi proszę, gdzie tu jest najbliższa sowiarnia? - zapytałam.
-Mogę ci pożyczyć moją. Już dawno nigdzie nie była. Rozprostowanie skrzydeł dobrze jej zrobi.
Oliverze,
wiem że minęło zaledwie kilka godzin od naszego ostatniego spotkania, jednak postanowiłam skorzystać z pierwszej okazji, by do ciebie napisać. Ojciec czuje się całkiem dobrze, zapewne za kilka dni, kiedy w pełni odzyska siły, wróci do siebie. Mieszkam przy jednej z magicznych ulic. Jeśli odwiedzisz kiedyś Londyn, nie zapomnij wpaść na Kettle Street 140 mieszkania 27. Całuję,
Rose.
Centralny Ośrodek Kształcenia Aurorów - COKA, mieścił się na Oxford Street, jednej z najruchliwszych, londyńskich ulic. Tonks wyjaśniła mi, jak się do niego dostać. Weszłam więc w ciemną i wąską uliczkę, która znajdowała się pomiędzy barem szybkiej obsługi, a sklepem odzieżowym. Po prawej stronie zgodnie z instrukcją znalazłam drzwi. Otworzyłam je i weszłam do środka. Pomieszczenie, w którym obecnie stałam, było klaustrofobiczne. Wyjęłam więc moją różdżkę i machnęłam nią, dokładnie tak jak za pierwszym razem, kiedy to kupowałam ją u najwybitniejszego wytwórcy różdżek w Paryżu - pana Richelieu. Coś świsnęło w powietrzu. Pojawiła się przede mną ciemnoniebieska kotara, niepewnie ją osunęłam.
Zrobiłam krok, który rozniósł się echem po wielkim hallu, którego podłoga oraz ściany wyłożone były beżowymi kafelkami. Kobieta siedząca za biurkiem nie podniosła nawet głowy. Zapewne była przyzwyczajona do tego dźwięku i wiedziała, że osoba, która zaszczyciła ośrodek swoją osobą i tak najpierw podejdzie do niej.
-Dzień dobry - powiedziałam pewnym siebie tonem.
-Dzień dobry - pisnęła kobieta, nie odrywając wzroku od pergaminu, na którym pisała coś z wielką pieczołowitością.
-Chciałabym zapisać się na najbliższy kurs - oznajmiłam spokojnie, nie zrażając się do jej postawy. Dopiero teraz zlustrowała mnie wzrokiem i położyła kawałek pergaminu.
-Wypełnić - wydała polecenie i zajęła się swoimi sprawami.
Kilka minut później podeszłam znów do biurka i położyłam jej przed nosem moje zgłoszenie.
-Czy to wszystko? - zapytałam, a ona wzięła do ręki kartę, po czym znowu spojrzała na mnie.
-Moody? Jesteś rodziną Alastora Moody'ego?
-Nie, nie. To tylko zbieżność nazwisk - zapewniłam z udawaną szczerością.
-Pani podanie będzie rozpatrzone, o tym czy zostało zaakceptowanie, otrzyma pani powiadomienie.
Postanowiłam, że do domu wrócę mugolskim metrem, w końcu nie spieszyło mi się nigdzie. Miałam wakacje. Słońce świeciło mi prosto w twarz, uniemożliwiając zobaczenie czegokolwiek. Wyciągnęłam klucz z kieszeni moich spodni, będąc na parterze. Wyszłam na pierwsze piętro, gotowa przekręcić klucz w zamku, jednak pod moimi drzwi zastałam Olivera.
-Co ty tutaj robisz? - uśmiechnęłam się do niego.
-Czekam na ciebie od jakiejś godziny, żeby zabrać cię z tego miasta.
Dobrej nocy :)