Otworzyłam oczy. Byłam otoczona zielonymi wzgórzami i górami. Słońce przedzierało się przez białe jak śnieg chmury, które uniemożliwiały podziwianie błękitu sklepienia.
-Jesteśmy w Dolinie Glencoe - oznajmił Oliver ze swoim szkockim akcentem.
-Piękne miejsce - przytaknęłam.
-Masz ochotę wspiąć się na tamto wzgórze? - wskazał palcem na najbliższe wzniesienie. Nie było ono zbyt okazałej wysokości, tak naprawdę w obliczu otaczających nas gór, wyglądało marnie. Jednak zgodziłam się na jego propozycję i ruszyliśmy w kierunku szczytu.
-Nie wiedzieliśmy się od tygodnia - zaczęłam mówić, łapiąc z trudem oddech. Oliver zauważył moje zmęczenie i zaczął się śmiać.
-Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Bieg długodystansowy do lochów?
-Tak - uśmiechnęłam się - w końcu i tak byliśmy spóźnieni, a ja głupia udawałam, że potrafię dotrzymać ci tempa.
Popatrzył na mnie z litością i westchnął.
-Taki już twój urok - rozpięłam guzik w bluzce. Słońce grzało niemiłosiernie mocno, na moje czoło wystąpiły kropelki potu. Otarłam je nadgarstkiem. - Jak ty to robisz, że nawet będąc zmęczona, wciąż pozostajesz urocza? - Resztką sił dałam mu kuksańca w bok. Nie odważył się kolejny raz komentować mojej kondycji fizycznej.
Na szczycie wzgórza przesiedzieliśmy godzinę rozmawiając o moim ojcu, szkole aurorów i drużynach quiddicha, na których zaproszenie oczekuje Wood.
-Zapraszam - podał mi znowu rękę.
-Wiesz, że ta teleportacja jest męcząca? - oznajmiłam.
-Wiem, ale obiecuję, że to już ostatnia dzisiejszego dnia.
-Skoro obiecujesz... - oplotłam moimi palcami jego dłoń. Zaczęliśmy wirować, dlatego zamknęłam oczy. Opadliśmy na ziemię, Oliver przytrzymał mnie, ponieważ straciłam równowagę.
Znaleźliśmy się w ogródku. Przed nami stał jednopiętrowy dom, który wyglądał bardzo schludnie. W drewniane okiennice tonęły w ciemnofioletowych kwiatach, a zachodnia ściana pokryta była bluszczem.
-Oto skromne progi rodziny Wood - powiedział, a ja poczułam jak moja twarz zmienia powoli kolor na czerwony. - Rodzice wiedzą, że przyjdziesz - zrobiłam wielkie oczy.
-Jesteście! - na werandzie pojawiła się niska blondynka, kobieta około czterdziestoletnia. W dłoni dzierżyła ściereczkę.
-Mama nie jest czarownicą - oznajmił szeptem Oliver.
-Rose, tak? - położyła mi rękę na plecach i uśmiechnęła się serdecznie.
-Tak, miło mi panią poznać - nerwowo założyłam włosy za ucho. - Oliver nie uprzedził mnie o dzisiejszych planach, dlatego jestem trochę zaskoczona...
-Mamo, nie strasz jej - powiedział zakłopotany Wood, jednak kobieta nie zwróciła uwagi na jego słowa.
-Zjesz z nami, zrobiłam pieczonego bakłażana, Oli go uwielbia - zniknęła za progiem, zostawiając nas samych. Pokiwałam tylko głową z dezaprobatą, a on podszedł do mnie i pocałował mnie w czubek głowy. Musiałam wybaczyć. - Nakryj do stołu! - krzyknęła pani Wood do syna, Oliver wyciągnął różdżkę i machnął nią dwa razy. Stół, stojący na werandzie przykrył obrus w zielono-białą kratę, następnie przyfrunęły talerze i sztućce.
Weszłam do środka i zajrzałam do kuchni.
-Może pani pomóc? - zapytałam nieśmiało.
-Dziękuję kochana, nie trzeba - oznajmiła ciepłym głosem. Coś huknęło i z kominka, znajdującego się w salonie wyszedł mężczyzna. Domyśliłam się, że to jego ojciec. Podszedł do swojej żony i pocałował ją w policzek na przywitanie. - Kochanie, mamy gościa - oznajmiła blondynka. Mężczyzna zmierzył mnie surowym wzrokiem.
-Witam Roy Wood - wyciągnął do mnie dłoń, którą uścisnęłam.
-Rosemary Moody-Brown - odparłam, a on zrobił zdziwioną minę.
-Jesteś krewną tego aurora? - zapytał
-Jestem jego córką - zrobił zdziwioną minę.
-Czytałem o nim ostatnio w Proroku Codziennym, podobno jest u Świętego Munga...
-Tato - przerwał mu Oliver, który znalazł się nie wiadomo skąd, obok mnie.
-Tak, Moody jest jeszcze u Świętego Munga, odwiedziłam go kilka dni temu. Czuje się już o wiele lepiej - oznajmiłam.
-Gotowe! - oznajmiła śpiewającym głosem pani Wood.
Bakłażan przyrządzony przez Brendę - bo tak miała na imię, był wyśmienity. Atmosfera przy stoliku była dość napięta, pomimo wysiłków matki Wooda.
-Cieszę się, że w końcu Oliver poznał jakąś dziewczynę - powiedziała, znowu starając się wymusić rozmowę. - To miła odmiana, słyszeć o ulubionej koleżance mojego syna, niż o nowych taktykach gry w quidditcha.
-Dziękuję mamo - mruknął, z policzkami zalanymi czerwienią.
-Sądzę, że każdy powinien mieć swoją pasję - oznajmiłam.
-Święte słowa - przytaknął Roy, przegryzając dokładkę. - Synu, jakieś nowe wiadomości?
-Nikt się nie odezwał - odparł ze smutkiem, a ja chwyciłam jego dłoń pod stołem.
-Na pewno, ktoś w końcu się odezwie, nie mogą przecież stracić tak wartościowego gracza - skomentowałam, a on zacisnął palce na mojej dłoni.
Popołudnie zamieniło się powoli w wieczór. Bezchmurne do tej pory niebo, przykryły ciemne chmury, zaczął wiać silny wiatr. Schroniliśmy się w domu. Pokój Olivera znajdował się na poddaszu. Było w nim ciemno, więc zapaliliśmy światło. Na ścianach wisiały plakaty drużyn quidditcha, czego się spodziewałam. Szafa była otwarta, zerknęłam do niej z ciekawością. Zauważyłam typowy dla szkotów kilt.
-Chodzisz w tym? - zapytałam z uśmiechem, kiedy Wood zamknął za sobą drzwi.
-Czasami, kiedy mama się uprze i chce ze mnie zrobić normalnego, szkota. Kiedy miałem siedem lat umówiliśmy się, że mając na sobie kilt, zapominam o moich umiejętnościach magicznych. Na początku trudno było jej się przyzwyczaić do tego, że jej syn jest czarodziejem.
-Ale przecież twój ojciec też jest...
-Tak, ale miała nadzieję, że jakimś cudem, ja nim nie będę. To dobra osoba, ale jak każdy mugol, ma pewne zastrzeżenia co do nas - oznajmił i opadł na swoje łóżko. Siedział teraz wpatrując się na mnie, oparty o ścianę. Za oknem, sklepienie rozświetliła seria piorunów. Zacisnęłam powieki, nie lubiłam tego nagłego błysku światła, towarzyszącego burzy. Usiadłam na drewnianym krześle i podkurczyłam nogi pod brodę.
-Dzielna i niesamowicie odważna Rosemary boi się burzy - oznajmił.
-Nie, nie boję się - znowu zacisnęłam powieki - no dobrze, może trochę. Ty wielu rzeczy o mnie jeszcze nie wiesz.
Coś zastukało w okno, podskoczyłam ze strachu. Oliver zerwał się na równe nogi, to sowa. Trzymała w dziobie list. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że nie był mokry. Najwidoczniej był zaczarowany, wodoodpornymi zaklęciami. Sowa sfrunęła do środka, Wood szybko odwiązał list i zaczął czytać. Czarna sowa, zdążyła w tym czasie wylecieć w mrok, a ja zamknęłam okno i stanęłam na przeciw Olivera, czekając na jakąkolwiek informację.
-Zjednoczeni z Puddlemere zapraszają mnie do współpracy - oznajmił, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Uniósł mnie kilka centymetrów nad ziemię i okręcił w kółko.
-Wiedziałam! - niemal krzyknęłam z radości. - Z ciebie to jednak zdolny chłopak jest, zasłużyłeś na buziaka w policzek. - Cmoknęłam go, pozostawiając na policzku różowy ślad, który szybko wytarłam palcem. - Idź się pochwalić - powiedziałam - twoi rodzice na to czekają. Będą zadowoleni.
Wrócił pięć minut później, a kiedy oznajmiłam, że powinnam już wracać, oburzył się.
-Dlaczego chcesz zepsuć mi ten wieczór, kiedy wszystko tak dobrze się toczy?
-Nie chcę - powiedziałam spokojnie. - Przecież cię kocham.
Przepraszam, że mnie nie było. Jest to odczuwalne, straciłam dwóch czytelników :(
Ostatni tydzień minął pod gwiazdą próbnych matur, z których nie jestem zadowolona. Muszę wziąć się do roboty.
Z rozdziału również nie jestem zadowolona, jednak dodaję, by podtrzymać akcję.
Pozdrawiam <3